[ Pobierz całość w formacie PDF ]

za sobą targowisko z kręcącymi się po nim tłumami Qasaman. W obecności samej eskorty grupa
zwiadowcza będzie musiała wreszcie zauważyć nieobecność Moffa, a Ingliss zapewne zechce
jakoś im ten fakt wyjaśnić.
York nie miał najmniejszej ochoty tego wysłuchiwać. Wiedział, że będzie to stek kłamstw - a co
gorsze, kłamstw całkiem oczywistych. Zniknięcie Moffa nastąpiło zbyt nagle, a jego czas
wybrano zbyt dobrze, żeby można było uznać je za przypadkowe. Było jasne, że wszystko
przygotowano w taki sposób, żeby grupa zwiadowcza jak najdłużej nie spostrzegła jego
nieobecności. Instynkt Yorka podpowiadał mu, że przyznanie się Qasaman do faktu, iż Moffa nie
ma, byłoby dla nich równie złe, co tłumaczenie się, dokąd poszedł i co robił. Im lepiej poznawał
Qasaman, im dłużej słuchał nieszczerych, pełnych kłamstw odpowiedzi Moffa i im więcej
widział rzeczy, które im pokazywano, oraz tych, których starano się nie pokazać, tym bardziej
określenia:  przesadnie ostrożny i  podejrzliwy stopniowo przeradzały się w jego umyśle w
przymiotnik:  paranoidalny . Nie obchodziło go, czy historia Qasaman dawała im prawo
postępować w taki sposób - w tej chwili liczyło się tylko to, że York spotykał się nieraz z ludzmi
o umysłach paranoidalnych i dobrze wiedział, do czego mogą być zdolni. Sam fakt zniknięcia
Moffa nie dostarczał mu ani jednego bita użytecznej informacji, ale obawiał się, że Qasamanie
tego nie wiedzą. Bardzo prawdopodobne więc, że pomyślą, iż ich plan - czy podstęp, czy
knowania, czy cholerna niespodzianka, czy cokolwiek by to było - zostały przez przybyszów
odkryte i dlatego mogli chcieć przyspieszyć początek całej akcji.
York bardzo nie chciał, żeby to zrobili. Gdyby Moff coś planował - wszystko jedno co - dla
ogółu zainteresowanych byłoby o wiele bezpieczniej, gdyby jego plan przebiegał według z góry
ustalonego scenariusza. Niech cię diabli, Moff, wracaj tutaj - pomyślał wściekły i na niego, i na
wszystko inne. - Wracaj tutaj i staraj się upewniać nas w przekonaniu, że panujesz nad sytuacją.
Tak zajęty był ukradkowym wypatrywaniem dowódcy eskorty, że zupełnie przeoczył zdarzenie,
które zapoczątkowało walkę.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero silny uścisk dłoni jednego z pomocników Moffa, który
uchwycił go za ramię i odciągnął na sam skraj kręgu tworzącego się właśnie tuż poza granicą
targowiska. Zrednica otaczanej przez zbity tłum ludzi wolnej przestrzeni mierzyła mniej więcej
dwadzieścia metrów, a pośrodku, w odległości zaledwie pięciu metrów od siebie, stało dwóch
zwróconych twarzami ku sobie mężczyzn bez mojoków. Każdy mierzył swojego przeciwnika
pełnym nienawiści wzrokiem.
- Co się dzieje? - zapytał York Qasamanina, który nadal trzymał go za ramię.
Odpowiedzi udzielił mu burmistrz Ingliss stojący o dwie osoby dalej, także w pierwszym
rzędzie.
- Pojedynek - powiedział. - Jeden znieważył drugiego, tamten go wyzwał, a ten przyjął
wyzwanie.
York poczuł, jak nagle zasycha mu w gardle, kiedy zwrócił uwagę na pistolety w olstrach na
biodrach obu mężczyzn, a pózniej na otaczający ich zbity tłum dwustu lub więcej ludzi.
Pomyślał, że chyba nie zamierzają strzelać do siebie w takim miejscu...
Jakiś Qasamanin w błękitnosrebrnej opasce na głowie wyłonił się z kręgu gapiów i podszedł do
obu mężczyzn. Z dużego, wiszącego mu na ramieniu worka wyjął trzydziestocentymetrową,
giętką, podobną do bambusowej laskę i dwie nieduże kule połączone ze sobą półmetrowej
długości mlecznobiałą linką. Wręczył laskę i kule jednemu ze stojących, a pózniej podszedł do
drugiego i dał mu taki sam komplet. Następnie wrócił na skraj kręgu, uniósł wysoko prawą rękę i
nagle opuścił ją szybko ruchem drwala przystępującego do rąbania drzewa...
A mężczyzna stojący po prawej ręce Yorka, który dotychczas jak gdyby od niechcenia kręcił
linką z obiema kulami nad głową, błyskawicznie wypuścił je w kierunku swojego przeciwnika.
Rzucił nimi dokładnie, celnie i bardzo silnie. Tamten jednak był na to przygotowany. Trzymając
laskę pionowo przed sobą, zręcznie przechwycił w powietrzu lecące kule, pozwalając, żeby linka
owinęła się wokół laski. W następnej sekundzie jego kule wystrzeliły jak z procy w stronę
przeciwnika, który równie pewnie schwycił je na swoją laskę. Nastąpiła teraz krótka przerwa, w
trakcie której obaj pojedynkujący się Qasamanie zajęli się zdejmowaniem kuł swoich
przeciwników z lasek, by po chwili przygotować się do ponownego ataku.
- O co w tym wszystkim chodzi? - zapytał szeptem ponownie York.
- Mówiłem, to pojedynek - mruknął w odpowiedzi Ingliss. - Zamiast klątw, każdy rzuca w
przeciwnika kulami bola tak długo, aż albo oba zestawy kul zginą w tłumie, albo jeden z nich
uzna się za pokonanego. Klątwowe kule bola pozostawiają po sobie tylko duże sińce, rzadko
powodują grozne uszkodzenia ciała.
- Co to znaczy, że kule mogą zginąć w tłumie?
- Jeżeli chybią albo nie zostaną schwycone na laskę, ale przez widza, ten może nie oddać broni.
Dwa takie niecelne rzuty i walka się musi zakończyć.
- A co sprawia, że jeden z nich w czasie przerwy między rzutami po prostu nie skoczy na
drugiego, żeby mu przyłożyć pięścią?
- Ta sama przeszkoda, która nie pozwala im na użycie broni - odparł spokojnie Ingliss. - Ich
mojoki... tutaj i tutaj.
Pokazał na dwóch widzów, z których każdy miał na ramieniu dwa ptaki. York zmarszczył brwi.
- Chce mi pan powiedzieć, że bronią swoich panów przed każdym atakiem, nawet takim, przy
którym nie używa się broni? Sądziłem, że reagują dopiero na widok wyciąganego pistoletu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl