[ Pobierz całość w formacie PDF ]

księżyca wieś. Rzeka płynęła migocąc połyskliwym grzbietem węża sunącego wśród
zieleni. Sady znieruchomiały w wieczornej ciszy i ściana lasu, którą mieli za plecami,
stała też nieruchoma i ciemna. Po trawie, nisko przy ziemi zwilżonej rosą, pełzł
nieokreślony a przejmujący zapach lata.  I to by było wszystko  powtórzył doktor. 
Pomału będziemy mogli się stąd zabierać.
Milczeli i doktor także nie mówił nic, bo tak samo, jak oni nie lubił rozstań i choć
powinien był przyzwyczaić się do nich, choć miał za sobą i te, które uodporniają człowieka
na wszystkie inne  czuł zawsze jakiś smutek żegnając miejsca, z którymi choć na krótko
się związał. I ludzi. Ludzi także.
 No, tak  Michał ocknął się pierwszy.  Co zrobimy z Szatanem? I z
Sylwestrem?
 Trzeba przyznać, że na Szatana łatwiej znajdzie się amator.  Hubert przysiadł
obok Michała na schodach i także zaczął gładzić psa po uszach i ciepłym jak aksamit
pysku. Szatan przymknął oczy i tylko wzdychał od czasu do czasu z rozpierającej jego psie
serce rozkoszy. Lubił, gdy się nim zajmowano, a niezbyt często doświadczał tej radości.
 Bardzo się do nas przywiązał  rzekł doktor cicho.
 Bardzo  szepnął Michał.
 I jak prędko!  dorzucił Hubert.
 Ale najwięcej do Sylwestra  powiedział znów Michał  i dlatego nie można go
oddać tej byłej pannie Kalinieckiej. Miałby u niej na pewno dobrze, ale myślę, że byłoby
mu brak chłopaka. I nas... wszystkich. Skoro się do nas przywiązał.
 A niech was wszyscy diabli!  krzyknął znów doktor, ruszając do drzwi. 
Sentymentalne, rozlazłe baby! Wolę iść spać, niż wysłuchiwać tych...  nie dokończył. Od
brzozowej drogi dochodziły jakieś głosy.
 Kogóż tam niesie?  mruknął Hubert wstając, żeby lepiej zobaczyć.
 Może ksiądz miał widzenie, że trzeba nas dzisiaj rozerwać i przychodzi na
czwartego?
 Sam do siebie by przecież nie gadał.
 Szkoda!  rzekł doktor. Aż go palce zaswędziły, tak chętnie przesunąłby między
nimi talię gładkich kart.
Niespodziewanymi gośćmi okazali się Wieczorek i rudy Ko-walczyk. Przychodzili 
jeden  po linii gromady", drugi  po linii ZMS" zaprosić inżynierów na zabawę.
 Jak to tak?  wołał Wieczorek. Był już po setce i policzki gorzały mu rumieńcem.
W odświętnym garniturze i w krawacie wydawał im się prawie kimś obcym.  Ludzie
czekają! Zwiętujemy studnię, a inżynierów nie ma!
 Właśnie!  dorzucił Kowalczyk. Też nie był na czczo.  Młodym powiedziałem,
że panowie będą.
Teraz mówili na zmianę przekrzykując się nawzajem:
 Czy można ludziom zrobić taki zawód?
 Nikt nie tańczy! Wszyscy czekają! Stoją przed świetlicą i czekają!
 Studnia nie oblana nie będzie miała wody!
 Jak Boga kocham, w naszej wsi taki zwyczaj!
 Powiedzieli nam, że sami mamy nie wracać.
 Ludzie czekają, nie tańczą.
 Nie ruszę się stąd, jak mi Bóg miły! Będę tu siedział do rana!
 Ja też nie mam się tam po co pokazywać. Ludzie nie tańczą.
 I nie piją. Bufet klapę zrobi. Mądrzak sobie z głowy włosy wyrywa.
 Ludzie nie tańczą.
 Taki zawód! I baby czekają, i dziewczyny!
 Nie tańczą!
Doktor spojrzał błagalnie na Michała i Huberta.
 Jeśli chodzi o mnie  przesunął dłonią po chropowatej brodzie, która go teraz
uratowała  to proszę mi wybaczyć. Jestem zupełnie nie przygotowany i mam bardzo pilną
pracÄ™ MÅ‚odsi mnie zastÄ…piÄ….
Hubert dotknął kołnierzyka swojej sportowej koszuli.
 My też jesteśmy nie przygotowani. Chyba, że przyjmiecie nas, jak stoimy.
 Po co ta mowa, panie inżynierze?  zawołał Kowalczyk.  Tylko niech pan
inżynier nie zapomni magnetofonu.
 Magnetofonu?  zdziwił się Hubert.
 Wszyscy wiedzą, że pan inżynier ma. Przecież słychać, jak się szosą jedzie.
Bobrowicz, acz niechętnie, zabrał magnetofon i ruszyli wreszcie odprowadzani pełnym
ulgi spojrzeniem doktora.
Na miejscu, w świetlicy gromadzkiej, gdzie odbywała się  a raczej w braku muzyki
nie odbywała się  zabawa, cała rzecz wyjaśniła się błyskawicznie. Mądrzak, żeby
uchronić się przed ewentualnym deficytem, nie sprowadził w ogóle żadnej orkiestry. Liczył
na radio i adapter, w którym akurat przepaliła się lampa. Tak więc jedynie magnetofon
Huberta mógł uratować sytuację i fundusze wydatkowane na studnię.
 Daliśmy się nabrać  mruknął Bobrowicz.  Nie widziałem w życiu większych
idiotów! Pójdę zaraz do bufetu i zaleję się ze wstydu przed samym sobą.
 Ale przedtem włącz im taśmę. Tak czy siak, jesteś bohaterem wieczoru, trzeba na to
zasłużyć.
Pod ścianą stał równo ustawiony rząd krzeseł. Tylko dwa z nich były zajęte, właśnie w
środku między pięcioma pustymi z lewej i pięcioma pustymi z prawej strony. Siedzieli na
nich Sylwester z Teosią. Coś krępująco odświętnego było w ich zachowaniu, świadomość
własnej inności, widzianej podwójnie  oczyma własnymi i cudzymi. Teosia była w
kretonowej piekielnie wykrochmalonej sukni, białej w granatowe grochy. Nieśmiały dekolt
ukazywał chude obojczyki. Na kolanach trzymała ciężką skórzaną torebkę, którą gładziła
raz po raz rozbieganymi palcami. Sylwester w bardzo wyszukanej pozie, która miała na
celu uchronić kant spodni przed załamaniem, usiłował bawić ją rozmową.
Ale kiedy tylko z taśmy magnetofonu popłynęła samba, stracił wątek, powiódł
roztargnionym spojrzeniem po świetlicy i zbyt pośpiesznie przeprosiwszy Teosię, rzucił się
ku piersiastej blondynce, która stała wśród innych dziewcząt cisnących się przy drzwiach.
Michał westchnął i ruszył ku osamotnionej księżej gospodyni. Kiedy się przed nią
skłonił, zarumieniła się i niezupełnie wiedziała, o co mu chodzi.
 Nie zatańczy pani ze mną?  objął ramieniem kruche ciałko Teosi i uniósł ją prawie
na środek sali. Coś tam do niego mówiła, chichotała i mruczała, ale niewiele dochodziło do
niego z tej odległości, jaka dzieliła ich głowy. Czuł chrzęst łamiącego się między nimi
wykrochmalonego perkalu i  mimo że Teosia pojęcia nie miała o sambie, a nogi z tego
powodu mnożyły się jej cudownie, tak że dochodził go z dołu zwielokrotniony tupot i
bieganina  nie uważał, żeby zrobił zły wybór. Przynajmniej miał niezachwianą pewność,
że sprawia sobą przyjemność drugiej osobie, a ileż takich okazji ma w życiu człowiek?
Poprosił ją i do następnego tańca, który okazał się bliższy mglistym wspomnieniom
choreograficznym Teosi, jako że to był walc. Bezładny tupot wokół jego stóp uładził się
jakoś i uspokoił, płynęli jako tako zgodnie pod ścianami świetlicy niczym wokół brzegów
morskich gęsto obstawionych przez penetrujące latarnie.
Teosi to nie przeszkadzało, mógł w tej chwili patrzeć na nią cały świat. Była [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl