[ Pobierz całość w formacie PDF ]

bezkresną, pokrytą wzgórzami równinę, jak zalew otwiera się na ocean. Dowolny inny
koń instynktownie wybrałby właśnie tę drogę ucieczki, ale kobyłka z mokradeł nie
dowierzała otwartym stepom, ojczyznie przodków, i nieoczekiwanie, jakoś tak bokiem,
rzuciła się do lasu, w jednej chwili gubiąc się wśród drzew.
Bandyci wstrzymali konie, zdajÄ…c sobie sprawÄ™ z bezsensu dalszej pogoni. Na
pewno zaklęli z emfazą, chociaż znajdowali się za daleko, bym mogła ich słyszeć, i
niespiesznym truchtem ruszyli z powrotem.
Popełzłam do przodu, mając szczery zamiar skryć się w lesie. Posiedzę sobie w
krzakach, a przy okazji posłucham, dokąd i po co zabierają więznia, a tam pewnie wróci
moja kobyłka i razem rzucimy się w pogoń. Bo na powrót do Dogewy stanowczo brak
czasu, najpierw trzeba znalezć gniazdo rozbójników, a potem patrzeć, co dalej. Może
łatwiej będzie urządzić ucieczkę...
W tym momencie trafiłam ręką na coś twardego oraz zimnego i z oszałamiającą
jasnością zrozumiałam, że spózniłam się z moją durną nocną obietnicą zabicia Lena.
On już nie żył.
ROZDZIAA DZIESITY
Było to tak bardzo przerażające i nieoczekiwane, że całkowicie zagłuszyło
wszystkie właściwe dla sytuacji odczucia. Nie mogłam ani krzyknąć, ani wybuchnąć
płaczem, ani stracić przytomności. Po prostu klęczałam i głupio dotykałam rozerwanego
kołnierza jego szarej płóciennej koszuli, próbując ściągnąć razem brzegi rozdarcia, jak
gdybym bała się, że w przeciwnym razie on zmarznie i się przeziębi.
Niestety, pomyłka była wykluczona. Woskowa bladość zastygłej i poważnej
twarzy nie pozostawiała nawet cienia wątpliwości, rozrzucone włosy wydawały się nie-
realnie jasne, jakby wyblakły w słońcu albo posiwiały. Skostniałe palce trzymały rękojeść
miecza, który przygważdżał ciało do ziemi. Dobry cios, w samo serce.
Dobry?!
Niezbyt rozumiejąc, co robię i w jakim celu, ostrożnie oderwałam martwe ręce, po
czym sama złapałam za rękojeść. Pociągnęłam, ale zabrakło mi sil - miecz nawet nie
drgnął. W tym momencie zrozumiałam, że będę musiała wstać i jakby tego było mało -
postawić nogę na piersi trupa.
Zaczął mnie dusić histeryczny śmiech. Mój najlepszy przyjaciel nie żyje, a ja stoję
nad jego ciałem i zastanawiam się, czy wyciągnięcie tkwiącego w nim miecza jest
etyczne!
Stanęłam prosto, zamknęłam oczy i jedną nogą zaparłam się o ciało. Musiałam
delikatnie poruszać mieczem, ale w końcu poddał się i powoli ruszył do góry, z każdym
nowym pociągnięciem łatwiej i szybciej. Chyba wyciągnęłam. Nie miałam ochoty
otwierać oczu, ponieważ po pierwsze, doskonale wiedziałam, co zobaczę, a po drugie, w
ten sposób pozostawała jeszcze jakaś szansa, że nadal śpię i to wszystko jest kolejnym
nocnym koszmarem.
I w tym momencie poczułam pod stopą jakiś ruch.
Do głowy nawet mi nie przyszło, że Len może w cudowny sposób powrócić do
życia. Nie miałam też najmniejszego zamiaru się z tego cieszyć, wręcz przeciwnie.
Złapałam miecz nieco wygodniej, żeby w razie czego wpakować go z powrotem, a
jeszcze lepiej przekręcić. Tak na wszelki wypadek, bo na zajęciach praktycznych z
nekromancji zdążyłam przekonać się ponad wszelką wątpliwość, że ożywiony przyjaciel
jest znacznie gorszy od umarłego i lepiej jest przelewać nad trupem łzy, niż przed nim
uciekać. Niepocieszeni krewni, którzy skorzystali z pomocy nekromantów, nie
namyśliwszy się uprzednio, pózniej jeszcze bardziej niepocieszeni błagali, żeby uspokoić
strzygowaty przedmiot żałoby na zawsze.
Co prawda Len nie wyglądał, jakby miał zamiar ożyć i się zezombić. Mięśnie nie
pracowały, a nieco makabrycznie zwijały się pod skórą, jak gdyby próbując przyjąć
bardziej wygodną pozycję, z rany wypełzała ciemna, gęsta krew. Powietrze nad ciałem
zmętniało, niby otoczone przez bezbarwny płomień. Szybko zabrałam nogę i akurat
zdążyłam: ubranie na trupie zaczęło dymić i zwijać się jak cienka brzozowa kora na
ciemnych, ale jeszcze niewystygłych węglach.
Słyszałam, że wampir trafiony osikowym kołkiem w serce natychmiast się spala.
Na ścianie jednej ze starożytnych belorskich świątyń jest nawet zakopcona plama
odpowiedniego kształtu, dla większej wyrazistości obrysowana żółtą farbą. Co prawda w
zasadzie mogła być ona pozostałością po rycerzu, który czemuś nie spodobał się
ziejącemu ogniem smokowi. Albo po prostu została narysowana przez jakichś
przedsiębiorczych kleryków w celu przyciągnięcia dodatkowych wiernych. W każdym
razie miecz wpakowany w serce zadziałał inaczej niż kołek: samo ciało nie paliło się, ale
jego kształt powoli się zmieniał, kończyny nieśpiesznie przemieszczały się,
pozostawiając na ziemi  zbyteczne kałuże krwi i strzępki ubrania.
Nie było to z żadnej strony podobne do zwykłej transformacji przy użyciu
skrzydeł, jednak skutek okazał się ten sam. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl