[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ucichł, a potem powtarza cicho: Nie chcę tego słyszeć.
Mówi do wody, jakby nie dotyczyło to Sylvie, tylko rzeki,
jakby musiała rozmawiać z wodą, nie z Sylvie, jakby mogła
ją wykluczyć. Sylvie siada przy niej, patrzy na fale, czarne
w świetle padającym z mostu, z nadbrzeżnych ulic.
Intercontinental rzuca światło bożonarodzeniowego
drzewka. Lea patrzy w górę, na betonową fasadę z jasny-
mi oknami zaznaczającymi kształt choinki. Wstaje z nie-
widzącym spojrzeniem, przeciąga rękami po puchowej
kurtce i przez moment Sylvie sądzi, że chce ją zdjąć, i czap-
kę, i rękawiczki, że chce je wrzucić do wody i odejść, po-
kazać jej, że nie marznie, nie marznie bez kurtki i czapki.
Sylvie czeka, ale po chwili Lea znowu siada, przysuwa siÄ™
do niej, opiera się o balustradę, zwiesza nogi, uderza gło-
wą w balaski, a potem miękko opierają na ramieniu Sylvie.
GdzieÅ› bijÄ… dzwony.
KOGUTY
Stoi za blokadą, za czerwono-białą taśmą rozciągniętą
wokół placu kilka godzin temu. Ma rozpuszczone włosy,
rozpięty kołnierzyk, jasny płaszcz jest zabrudzony, zwisa,
odsłaniając jedno ramię, ale to jej nie przeszkadza, w ogóle
nie zwraca na to uwagi. Ma mokre buty. Nasiąkały desz-
czem przez wiele godzin, kiedy chodziła po kałużach.
Dopiero teraz się przetarło. Niebo nagle wydaje się lżej-
sze, deszcz przestał padać na dachy stojących wokół samo-
chodów. O wiele za głośny łoskot ustał. Do ludzi zatrzy-
mujących się przy blokadzie, żeby zapytać, co się stało,
dlaczego rozciągnęli taśmę, dlaczego nikt nie wychodzi
z warsztatu, z kasy, krzyczy załamującym się głosem: On
nie żyje nie żyje. Powtarza te słowa dwa razy, na jednym
oddechu, bez pauzy, jakby musiała powtarzać, jak gdyby
tylko tak się dało: nie żyje nie żyje.
Julia jeszcze nie płakała. Ani jednej łzy, odkąd przyszła
tu przed południem, jak każdego ranka po odprowadzeniu
dzieci. Jak zwykle szła do pracy okrężną drogą, żeby zajrzeć
do warsztatu męża, żeby mu pokazać: muszę zaraz iść, ale
teraz jestem, na minutę albo dwie. Martwiłby się, byłby
niespokojny, gdyby raz nie przyszła, gdyby poszła inną
drogą, zapomniała, a nawet gdyby po prostu się spózniła.
123
Spojrzałby na zegarek, odłożył klucze i lampy, podszedł
do szklanych drzwi z rysą, zrobił kilka powolnych kroków
wzdłuż dystrybutorów, wyglądałby, dopóki by się nie poja-
wiła za samochodami obok wjazdu, dopóki nie nadeszłaby
drobnymi, szybkimi kroczkami, w butach na płaskim ob-
casie, w rozwianym płaszczu i nie podniosła ręki, żeby mu
pomachać, pokazać, jestem, jestem. Brakowałoby im tej
jednej, dwóch minut spędzanych razem każdego ranka,
kiedy nie robili nic innego poza patrzeniem na siebie i roz-
mową o rzeczach, które od dawna już wiedzieli, które już
dawno omówili, może dlatego, że to była jedna, dwie mi-
nuty dnia, które mogły zamknąć coś, co w przeciwnym
razie pozostałoby otwarte.
Dziś rano Julię zatrzymała policja, kiedy zbliżała się
w butach na płaskim obcasie, wolniej niż zwykle, bo nad
placem, nad dystrybutorami, nad kasą i białymi kafelkami
warsztatu obracało się to drgające niebieskie światło, jak
jaskrawe ostrzeżenie. Próbowali zapobiec, żeby nie weszła
za szklane drzwi, do warsztatu, zatrzymać ją z dala od
zmarłego. Ktoś podał koc, którego nie chciała wziąć. Ktoś
położył jej rękę na ramieniu, żeby zmusić ją do odejścia
od tych drzwi, od tej szyby z rysą dzielącej ją od męża.
Ale Julia nie dała się odprowadzić. Została, nie odwróciła
wzroku. Dopiero pózniej, kiedy ustał deszcz, który prze-
moczył jej buty, odeszła za taśmę, przez kałuże, krzycząc,
on nie żyje nie żyje.
Ewa pojawiła się dopiero w południe, kilka godzin po
tym, jak policjanci rozpoczęli śledztwo, poszukiwania
zaczynając od jej domu, po którym rozejrzeli się, nie
wyłączając garażu ani piwnicy. Nie bała się, nie była
124
zdziwiona, kiedy stanęli przed jej drzwiami i zapytali
o męża. Pokazała im tych kilka pokoi, szaf, szuflad w ta-
kim tempie, jakby chciała szybko mieć za sobą coś, o czym
wiedziała, że się wydarzy. Po mężu nie było śladu ani
w mieszkaniu, ani w domku na działce, którą dzierżawili
od miasta, między polami i łąkami, za wysokim płotem,
przy którym Ewa zatrzymała się, podczas gdy policjanci
biegali po trawie, a ona słyszała tylko dyszenie psów,
żadnych krzyków czy komend. W tej chwili nagle przy-
pomniała sobie letnie dni spędzone tu przed laty, kiedy
dzieci Julii nie umiały jeszcze chodzić, a Ewa pilnowała,
żeby nie wpełzły w róże. Pomyślała o Julii. O tym, jak
stała przed domkiem w jasnoczerwonym kostiumie kąpie-
lowym opinającym płaski brzuch, z tym wzrokiem, który
sprawia, że wygląda, jakby na coś czekała. O tym, jak jej
mąż opryskał ją wodą z ogrodowego węża, a potem okrył
ręcznikiem kąpielowym, podczas gdy mąż Julii drzemał
na ławce w cieniu, leżąc na boku z podkurczonymi no-
gami, w rozpiętych sandałach.
Ewa przychodzi około dwunastej, jak co dzień, kiedy
przejmuje kasę, zakłada okulary na długim łańcuszku,
liczy pieniądze, wypłaca pomocnicy, która za każdym ra-
zem szybko się żegna, ponieważ Ewa prawie na nią nie pa-
trzy. Zdawkowo odpowiada na pytania, jakby każde słowo
to było dla niej za dużo. Rozmawia z Julią, wymieniają
tylko kilka zdań. Jej krzyk usłyszała, wjeżdżając w ulicę.
Zaparkowała samochód, zapomniała wyjąć kluczyki, za-
mknąć drzwi. Podbiegła do blokady, mijając ludzi stojących
na ulicy od wczesnego ranka, kiedy chcieli podjechać do
dystrybutorów i kiedy powiedziano im: dzisiaj nie.
125
Staje przed szklanymi drzwiami. ZaglÄ…da przez szybÄ™
i natychmiast odwraca wzrok, szuka czegoÅ›, na czym mog-
łaby go zatrzymać, między pojemnikami na śmieci, od-
kurzaczami i urządzeniami do pomiaru ciśnienia. Policja
nie wierzy w wypadek, chociaż tak to wygląda, przynaj-
mniej dla Julii wygląda to na wypadek, roztrzaskana głowa,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]