[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wygłodzona i pochłaniająca samą siebie, że ostatecznie rozpoznała ją jako swoją własną i
zerknęła szybko ku sufitowi, gdy sufit i cała konstrukcja hotelu runęły na nią przygniatając
milionem funtów cegły, metalu, tynku i drzewa i porywając ją z sobą, by przytłoczyć innych
ludzi w rojowiskach na dole, w szybkiej drodze do piwnicy, gdzie eksplozja pozbyła się ich
na swój szaleńczy sposób.
Pamiętam... Montag przyciskał się do ziemi. Pamiętam. Chicago. Chicago dawno temu.
Millie i ja. To tam się spotkaliśmy! Pamiętam teraz. Chicago. Dawno temu.
Wybuch uderzył powietrze nad rzeką, rzucił ludzmi jak kostkami domina, wzbił tryskające
fontanny na wodzie, dmuchnął chmurą kurzu i zagrał żałobnie na drzewach wielkim wiatrem
płynącym ku południowi. Montag skulił się, skurczył, zaciskając oczy. Raz zerknął. I w tym
momencie zamiast bomb ujrzał w powietrzu miasto. Miasto i bomby zamieniły się miejscami.
Przez jedną z tych nieprawdopodobnych chwil miasto stało odbudowane i nierozpoznawalne,
wyższe niż kiedykolwiek, wyższe niż człowiek je zbudował, przekształcone ostatecznie we
fresk z drobin zmiażdżonego betonu i iskier rozszarpanego metalu, wisiało jak odwrócona
lawina w milionie barw, w milionie dziwacznych szczegółów, drzwi tam, gdzie powinno być
okno, sufit zamiast podłogi, boczna ściana zamiast tylnej. A potem miasto przewinęło się i
runęło w dół martwe.
Dzwięk jego śmierci rozległ się pózniej.
Montag leżał z zasypanymi pyłem oczami, mokry cement drobnego pyłu sklejał jego teraz
zamknięte usta. Chwytał powietrze i krzyczał lub myślał znowu: pamiętam, pamiętam,
pamiętam jeszcze coś innego. Co to jest? Tak, tak, część Eklezjasty i Objawienia. Część tej
książki, jej część, szybko teraz, szybko, zanim ucieknie, zanim wstrząs przeminie, zanim
wiatr zamrze. Księga Eklezjasty. Mam. Powtarzał ją sobie milcząco, leżąc płasko na drżącej
ziemi, powtarzał wielokrotnie jej słowa i były wierne bez żadnego wysiłku i nigdzie nie było
w nich pasty do zębów Denhama, a tylko sam prorok, stojący w jego duszy, patrzący na
niego...
 Koniec  powiedział jakiś głos.
Mężczyzni leżeli dysząc jak ryby wyrzucone na trawę. Trzymali się ziemi, jak dzieci
ściskają znane im przedmioty, obojętne jak chłodne czy martwe, obojętne, co się stało albo
stanie, ich palce zaciskały się kurczowo w błocie, wszyscy krzyczeli, by zapobiec pęknięciu
bębenków usznych, by ocalić zdrowy rozsądek, otwierali usta, a Montag krzyczał wraz z
nimi, wznosząc protest przeciwko wiatrowi, który szarpał ich twarze, szczypał usta,
rozkrwawiał nosy.
Montag patrzył, jak wielka kurzawa opada i wielka cisza zalega nad światem. I gdy tak
leżał, zdawało mu się, że widzi każde poszczególne zdzbło pyłu i każde zdzbło trawy, słyszy
każdy krzyk i głos, i westchnienie wzbijające się teraz nad światem. Cisza opadała wraz z
opadającym pyłem i z całym wytchnieniem, którego będą potrzebowali, by pojąć zmysłami
rzeczywistość tego dnia.
Montag patrzył na rzekę. Pójdziemy brzegiem rzeki. Popatrzył na stare tory. Albo
pójdziemy tamtędy. Lub pójdziemy teraz po autostradach i będziemy mieli czas, by wszystko
w siebie wchłonąć, A pewnego dnia, gdy wszystko się już w nas odpowiednio ułoży, spłynie
potem z naszych rąk i ust. I niejedno będzie złe, ale wystarczająco dużo będzie słusznego.
Zaczniemy dziś naszą drogę i zobaczymy świat i sposób, w jaki świat się porusza i mówi, jak
naprawdę wygląda. Chcę teraz widzieć wszystko. A chociaż nic z tego nie będzie mną, gdy
we mnie wejdzie, po pewnym czasie zbierze się wewnątrz i stanie się mną. Popatrz na świat
dokoła, Boże, mój Boże, popatrz na świat dokoła, poza mną, przede mną  jedyny sposób,
by go naprawdę dotknąć, to włożyć go tam, gdzie będzie ostatecznie mną, gdzie będzie we
krwi, gdzie krąży dokoła, tysiąc razy, dziesięć tysięcy razy w ciągu dnia. Zatrzymam go, tak
że nigdy nie ucieknie. Pewnego dnia będę mocno trzymał świat. Teraz dotknąłem go tylko
jednym palcem. To dopiero poczÄ…tek.
Wiatr zamarł.
Inni ludzie leżeli przez pewien czas na krawędziach snu, jeszcze nie gotowi do powstania i
rozpoczęcia czynności dnia, jego ogni i pokarmów, jego tysiącznych szczegółów,
przesuwania stopy za stopą i ręki za ręką. Leżeli zerkając spod zakurzonych powiek. Można
ich było słyszeć, jak oddychali szybko, potem wolniej i wolniej...
Montag usiadł.
Jednak nie ruszył się dalej. Inni czynili podobnie. Słońce dotykało czarnego horyzontu
delikatnym czerwonym dotknięciem. Powietrze było chłodne i pachniało nadchodzącym
deszczem.
W milczeniu Granger wstał, klnąc bez ustanku pod nosem, spróbował, jak mu działają ręce
i nogi, a po twarzy ciekły mu łzy. Powłócząc nogami ruszył ku rzece, by popatrzeć w górę.
 Ruina  powiedział po długiej chwili.  Miasto wygląda jak kupa proszku do
pieczenia. Koniec.
Po długiej przerwie dorzucił:
 Zastanawiam się, ilu wiedziało, że to nadchodzi? Ciekawe, ilu było zaskoczonych?
A w całym świecie, myślał Montag, ile innych miast jest martwych? A tu, w naszym kraju,
ile? Sto, tysiÄ…c?
Ktoś zapalił zapałkę, przytknął ją do kawałka wyjętego z kieszeni papieru i wsadził to pod
kupkę trawy i liści, a po pewnej chwili dorzucił parę patyczków, które były mokre i
trzeszczały, ale potem zajęły się i ogień zapłonął większym płomieniem we wczesnym
poranku, gdy słońce wzeszło, a ludzie wreszcie odwrócili głowy od rzeki i ściągnęli do ognia,
niezgrabnie, nie mając nic do powiedzenia, zaś słońce zabarwiło ich głowy, gdy się schylali.
Granger rozwinął pergamin z kawałkiem boczku. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl