[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Paryżu. Wchodzę do środka i łażę po piętrach. Wiem, że i tak nie będę dziś malować, za
dużo myśli kłębi mi się w głowie. Kręcę się więc bez celu. Przechodzę obok stoiska z
radiami i telewizorami i docieram na najwyższe piętro, gdzie sprzedają rowery. To dla
mnie bardziej interesujÄ…ce. Nagle dostrzegam coÅ› jeszcze ciekawszego.
Z boku, z dala od innych rowerów, stoi trycykl z przerzutką i nożnym hamulcem.
Najwspanialsze jest to, że z tyłu, za siodełkiem rower ma wielki kosz. Próbuję sobie
wyobrazić, ile różności można tam wpakować, wyjeżdżając w plener. Mógłbym załadować
wszystkie materiały i mimo to poruszać się swobodnie ruchliwymi ulicami Paryża. A poza
tym nie miałbym kłopotów z parkowaniem. Próbowałem wcześniej wyjeżdżać naszym
fiacikiem, ale nawet dla niego nie mogłem nigdy znalezć miejsca. Wydaje się, że taki
trójkołowiec to idealne rozwiązanie, zwłaszcza gdybym demontował boczne kosze i
pionową deskę, do której mógłbym przymocowywać aktualnie malowany obraz.
Rozmawiam ze sprzedawcą: mówi, że mógłbym kupić trycykl za przystępną cenę, bo
choć stoi tu od trzech miesięcy, nie znalazł nabywcy. Sprowadzają je z Austrii.
- Ale ostrzegam pana, zanim zdecyduje się pan na zakup, że bardzo trudno nim
jezdzić. Było już dwoje chętnych, żeby go kupić, ale oddali go po próbnej przejażdżce, bo
nie mogli sobie dać rady.
Mówię mu, do czego rower jest mi potrzebny i jak trudno wozić mi obrazy na
zwykłym dwukołowcu. Wyjaśniam też, jakie mam kłopoty z zaparkowaniem samochodu.
Pytam, czy potrzebna jest jakaś specjalna karta rowerowa, sprzedawca mówi, że nie.
Jestem zdecydowany na zakup. Wyciągam z kieszeni książeczkę czekową. Sprzedawca
waha się, ale w końcu przyjmuje czek. Pokazuje mi windę towarową, którą mogę zwiezć
trycykl na dół. Myślę, że marzy o tym, żeby się mnie jak najszybciej pozbyć, tak jak ja
marzyłem o posiadaniu tego monstrum.
Dopiero kiedy próbuję na tym jechać, zaczynam rozumieć, o czym mówił
sprzedawca. Z jakichś niejasnych powodów trzeba robić coś przeciwnego w stosunku do
manewrów, jakie wykonuje się na zwykłym dwukołowym rowerze. Zaliczam dwie
wywrotki, zanim udaje mi się jako tako opanować pojazd. Usiłuję poćwiczyć na jakimś
małym podwórku, ale płyty, jakimi jest wyłożone, są nierówne i wciąż tracę równowagę.
Sprawa wygląda beznadziejnie. Już widzę, jak będą ze mnie kpić w domu.
Zanim jednak docieram do naszej dzielnicy, radzę sobie już zupełnie niezle. Sekret
tkwi w tym, że należy utrzymywać równowagę w podobny sposób, jak na zwykłym
motocyklu z przyczepą, a więc wychylać się na zewnątrz łuku, a nie do wewnątrz. Nie czuję
się jeszcze pewnie, wjeżdżając na nasze podwórko, ale jestem przekonany, że uda mi się
opanować rower. I to mimo moich kłopotów z równowagą. Podniecony, nie zauważam
nawet, że jadę zygzakiem.
Tak jak się spodziewałem, moja żona, syn, córki i nasi pomocnicy uważają, że to
najśmieszniejszy wehikuł, jaki w życiu widzieli. Zachęcam ich, żeby spróbowali sami; nie
idzie im wcale lepiej niż mnie, dopóki nie zdradzam im mojego sekretu. Dopiero wtedy,
ponieważ są młodsi i nie mają kłopotów z równowagą, radzą sobie całkiem dobrze.
Od razu, jeszcze tego samego popołudnia, przystępuję do modyfikowania mojego
dywanu . Nazwałem bowiem trycykl latającym dywanem i mam nadzieję, że zawędruję
na nim w różne zakątki Paryża, gdzie znajdę cudowne rzeczy do malowania. W koszu
instaluję uchwyty do przytrzymywania tub z obrazami. Tuby będą stały pionowo, żebym
mógł się bez trudu dostać do obrazów, zdejmując przykrywki. Robię też przegródki na
pędzle, według rozmiarów i rodzajów, tak że nie muszę ich szukać, kiedy są mi potrzebne.
Po bokach przywiązuję sznurkiem do kosza torby, do których będę mógł włożyć więcej
farb, terpentyny w plastikowych pojemnikach, werniksu i oleju. Pewne kłopoty mam z
samymi blejtramami. Postanawiam, że skoro przechowuję obrazy na zawiasach, będę się
starał nie przekraczać mojego ulubionego francuskiego formatu; lubię takie wymiary, bo
kiedy staję przed obrazem, żeby się mu przyjrzeć, wypełnia mi idealnie całe pole widzenia.
Z łatwością osiągam efekt, dzięki któremu rzeczywistość obrazu staje się bardziej realna
niż otaczający mnie świat. Stwierdzam też, że nie potrzebuję żadnej deski do
przywiązywania blejtramów. Wystarczą mi dwie listwy z poprzeczką. Robię podkładki z
korka, żeby mokry obraz nie dotykał tej podpórki.
Pakuję jeszcze trochę innych niezbędnych drobiazgów i nazajutrz rano czuję, że
jestem gotów ruszyć na podbój świata. Najpierw jednak muszę sprawdzić, czy będę mógł
ruszyć z miejsca z całym tym majdanem. Z pomocą dzieci wyprowadzam rower z komórki.
Wybiegają za mną na ulicę. Byłoby mi wstyd, gdybym zapłaciwszy za pojazd spore
pieniądze, nie mógł ruszyć z miejsca. Ale udaje mi się. Nawet nie zahaczam obrazami o
bramę. Już na ulicy naciskam mocno na pedały, żeby ruszyć ostro i poczuć w nogach
wszystkie swoje lata. Niestety, nie są to te same nogi, które kiedyś niosły mnie z taką
szybkością. Ale wciąż jeszcze pracują. Muszą, bo nie mam innych. Tego jednego się
nauczyłem: pracuj tym, czym możesz, i nie użalaj się zbytnio nad sobą ani nie marz o tym,
czego mieć nie możesz.
Okrążam kilka razy cały kwartał i zapuszczam żurawia do miejsc, które chciałbym
namalować. Jestem wielkim szczęściarzem: wszystko, na co rzucę okiem, z miejsca
zamienia siÄ™ w mojej wyobrazni w gotowy obraz.
Kiedy wracam, cała rodzina stoi w bramie i nagradza mnie gromkimi brawami.
Pomagają mi wprowadzić trycykl do komórki i wracają do pracy. Wygląda na to, że tylko
tego dnia przyszły cztery kolejne zamówienia na obrazy. Sprawdzam, o które płótna
chodzi; jestem zadowolony, że trafią do nowych domów, ale jednocześnie przykro mi, że je
tracę. Naprawdę, jest z nimi zupełnie jak z dziećmi, które dorastają i odchodzą z domu. Nie
chcę o tym nawet myśleć. Ale przecież ja sam kiedyś opuściłem dom.
Nazajutrz rano jestem gotów wracać do roboty. Rzadko się zdarza, żebym przez dwa
dni nie brał pędzla do ręki. Rosemary wygłasza mi całe kazanie, żebym na ulicy nie szalał,
nie ryzykował i uważał na samochody. Mówię jej, że nie oddalę się bardziej niż o jedną
przecznicę, co zresztą jest prawdą. Jak mówiłem, potrafię znalezć temat wszędzie. Zawsze
tak było, nawet kiedy jeszcze byłem chłopcem.
JadÄ™ alejÄ… Ledru Rollin, prowadzÄ…cÄ… w stronÄ™ rzeki. Jest spory ruch, ale kierowcy
reagują życzliwie na widok mojego wehikułu i ustępują mi drogi. Może po prostu dlatego,
że jadę wężykiem, ale raczej chyba dlatego, że na ogół francuscy kierowcy są bardzo szar-
manccy. Czuję zatem, że mogę się rozluznić, pilnując tylko, żeby się trzymać prawej strony.
Problem w tym, że jezdnia jest lekko nachylona, więc kiedy manewruję, żeby się nie
przewrócić, ściąga mnie bez przerwy na lewo. Jestem coraz bardziej świadom tego, jakim
wyzwaniem będzie dla mnie jazda tym trycyklem, dopóki dobrze nie opanuję tej sztuki.
Dotarłszy do rzeki, z wysiłkiem spycham rower na chodnik i idę wolno, starając się
ustępować lekko zaszokowanym przechodniom. Kiedy wchodzę na nasyp, który prowadzi
w dół do nabrzeża rzeki, postanawiam, nieufny wobec swych ograniczonych umiejętności,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]