[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Co on znowu wymyślił?
 Powiedział, że pojedziesz z czarownikiem do świątyni czarownic. Jesteś wodzem.
Czarownice, a może wiedzmy, nie wiem, jak należy przełożyć określenie tych istot, cze-
kają na ciebie. A ja zostanę tutaj. Jestem mu potrzebny, bo znam ich język. Powiedziałem
36
mu, że nie chcemy się rozstawać. A on... sam widziałeś!
 Co to za świątynia?
 Nie byłem tam. To gdzieś w górach. Sądząc ze zdjęć satelitarnych niczego cieka-
wego tam nie ma.
Już zaczęło się ściemniać, w namiocie było mroczno, w wejściu czerniały nierucho-
me sylwetki wojowników. Andrewowi wydało się, że pod ścianą namiotu stoi Aksel, ale
to było jedynie wspomnienie o Akselu. Bruce pragnął wierzyć, że Aksel żyje, tylko zo-
stał od nich oddzielony, i dlatego nie rozmawiał o nim z Jeanem.
 Masz jakiś plan?  zapytał Jean.
Filolog miał dziwny zwyczaj  rozmawiając, zacierał ręce, jakby zamierzał opowie-
dzieć jakiś bardzo śmieszny kawał.
 Poczekajmy, aż się zupełnie ściemni. Sądzę, że w nocy wszyscy tu będą spać.
Musimy dotrzeć do koni. Bez koni natychmiast nas złapią.
 Nigdy nie jezdziłem konno  powiedział Jean przepraszającym tonem.
 Innego wyjścia nie ma. Musimy liczyć na to, że planeta jest stale obserwowana ze
statku.
 A jak im damy o sobie znać?
Andrew wzruszył ramionami.
Płachta przy wejściu odsunęła się i bryłowata postać szamana zasłoniła niebo.
Piskliwy głos wypełnił cały namiot.
 On mówi  w głosie Jeana brzmiała rozpacz  że masz wyjść.
 To znaczy, że nasze plany ulegną pewnej modyfikacji  powiedział Andrew, sta-
rając się, żeby głos brzmiał spokojnie.  Czekaj na mnie. Wszystko będzie w porząd-
ku.
Jean podszedł do Andrewa. Jego oczy wydawały się w półmroku czarne i ogromne.
Jean bał się. Jeszcze nigdy w życiu nie zostawał sam wśród ludzi, którym było wszystko
jedno czy ktoś żyje, czy nie.
Podał Andrewowi rękę  zimną i wilgotną.
Objęli się.
Szaman kołysał się w otworze wejściowym.
Jean poszedł za Andrewem ku wyjściu, gdzie jeden z wojowników zagrodził mu dro-
gÄ™.
Na pokrytym kurzem placyku czekała grupka jezdzców. Czarownika podsadzono
z honorami na krzepkiego konia, który ugiął się pod jego ciężarem. Andrewa bezce-
remonialnie wrzucono na grzbiet kosmatej kobyłki i związano mu nogi pod jej brzu-
chem. Ruszyli. Po bokach jechali wojownicy.
Odwróciwszy się, Andrew zobaczył, że w obozowisku panuje ruch. Z niektórych na-
miotów pościągano skóry, pozostawiając jedynie ogromne kły mastodontów tworzące
37
ich szkielet. Spod końskich kopyt wzbijały się tumany kurzu.
Na  Granacie również widziano ten kłąb kurzu  szarą plamę na ciemnej równi-
nie. Dyżurny obserwator dał maksymalne powiększenie i zobaczył, że grupka składa się
z tubylców, których można było rozpoznać po strojach i dziwnych fryzurach. Dyżurny
pomyślał, że z obozowiska wyruszają w step zwiadowcy albo myśliwi i odnotował ten
fakt w dzienniku obserwacji.
Odnotował również i to, że ledwie się ściemniło, kilku innych jezdzców wyruszy-
ło z obozu, w którym ukrywały się resztki hordy Białego Wilka. Podjeżdżając do obo-
zowiska Oktina Hasza zwolnili, wjechali na pobliskie łagodne wzgórze i tam zeskoczy-
li z koni.
Dyżurny z zainteresowaniem obserwował te dyslokacje. To dziwne, myślał, że widzę
ich z tak niesłychanej dla nich wysokości. Dla mnie oni są punkcikami, mróweczkami
w ciemnym bezmiarze stepu. A każdy z nich stanowi odrębny świat. Któregoś z jezdz-
ców może boleć ząb, inny myśli o swoich dzieciach pozostawionych w obozie. Inni
przeklinają wodza, który ciemną nocą posłał ich w drogę. Nic ich nie obchodzą nasze
lęki i nadzieje. Dla nich śmierć i ruch są nierozłączne, i te wędrówki przez step mogą
doprowadzić do śmiertelnej potyczki. Będą świstać strzały, a ja ich nie usłyszę. Któryś
z jezdzców będzie broczył krwią, konał w trawie i nie wiedząc o tym spotka się ze mną
swym ostatnim spojrzeniem.
* * *
Po pół godzinie kawalkada przeszła w stępa. Step wyglądał jak ogromna, płytka cza-
ra wypełniona błękitnym powietrzem i aromatem ciepłych traw. Tu, na otwartej prze-
strzeni, cykad było znacznie mniej i ich granie nie zagłuszało innych dzwięków  da-
lekiego ryku i groznego sapania jakiegoś zwierza, nagłego, niknącego w oddali tupo-
tu mnóstwa kopyt, pisku schwytanego przez sowę gryzonia... W przedzie zapłonęły na
kształt jaskrawych latarni zielone ślepia.
 Iiiii-ho!  wrzasnął wojownik jadący obok Andrewa, spiął piętami konia i już
w galopie rzucił włócznię. Rozległo się warczenie i latarnie znikły. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl