[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wszystkich do domu. Uznała, że w święto i tak nikt więcej nie przyjdzie zwiedzać
ekspozycji.
Cortez otworzył jej drzwi i czekał, aż zapnie pasy. Gdy usiadł za kierownicą,
spojrzała na niego z wahaniem.
- Mam wrażenie, że Jestem... brudna. Czy ty również tak się czujesz po
zabezpieczeniu śladów na miejscu zbrodni?
- Zawsze - przytaknął ze smutnym uśmiechem. - Inaczej to sobie wyobrażałaś,
prawda?
Dyskretny urok kryminalnych gdzieś się ulotnił, co? Została szara
rzeczywistość.
Phoebe również uśmiechnęła się nieśmiało. - Owszem - przyznała, splatając
ręce na piersiach. Gdy wracali do Chenocetah, milczała ze wzrokiem utkwionym w
przedniej szybie. Po pewnym czasie rzuciła półgłosem.
- Wydawał się taki... bezbronny.
- Ofiary zwykle tak wyglądają - odparł Cortez. - Trudno wymazać z pamięci
obraz zamordowanego człowieka, ale schwytanie zabójcy przynosi ulgę, wierz mi.
- Sprawy się komplikują - mruknęła. - Najpierw pojawił się ten antropolog.
Twierdził, że znalazł szkielet neandertalczyka. Został zamordowany, do mnie
strzelano, a mężczyzna z budowy, pobity do nieprzytomności, wylądował w szpitalu.
Teraz mamy kolejnego trupa z jasnym włosem na marynarce i pudrem na ubraniu. -
Phoebe popatrzyła na Corteza. - Jak to wszystko połączyć?
- Uda się, jeśli przeanalizujemy dowody rzeczowe i przesłuchamy świadków. -
Zatrzymał się przed czerwonymi światłami na skraju miasta.
- Masz podejrzanego - domyśliła się. Cortez popatrzył na nią ze zdumieniem, a
potem zaśmiał się.
- JesteÅ› spostrzegawcza.
- Tamta kobieta, która odwiedziła mnie w muzeum, jest blondynką. Nie
pamiętam, czy była upudrowana, ale z pewnością to długowłosa blondynka z
pieprzykiem na policzku.
Kiwnął głową i dodał gazu, bo światła się zmieniły. Wpatrywała się w niego
zachłannie. Serce jej kołatało, gdy wspominała jego pocałunki.
Jej natrętna obserwacja przyciągnęła jego uwagę. Popatrzył na Phoebe
Å‚agodnie i wyrozumiale.
- Uważaj - ostrzegł przyjaznie. - To był długi i męczący dzień, ale nie
zapomniałem o naszym uroczym sam na sam.
- To było... niesamowite. - Phoebe zarumieniła się lekko.
Kiwnął głową, unikając jej wzroku. Twarz mu stężała.
- Prowadzimy śledztwo. Trzeba złapać mordercę.
- A to oznacza, że nie ma czasu na te rzeczy - uzupełniła jego wypowiedz z
westchnieniem zawodu.
Mimo woli parsknął śmiechem i dodał:
- Poza tym dziś jest Zwięto Dziękczynienia.
- O Boże! Całkiem zapomniałam, że mam w domu indyka. Chciałam go upiec i
zaprosić ciebie, Tinę oraz Drake'a na kolację.
- Zwietny pomysł - ożywił się Cortez, unosząc wysoko brwi. Oczy mu się śmiały.
- Mam się postarać o kukurydzę i sarninę? - zapytał z kpiącą miną, wyliczając
tradycyjne potrawy spożywane podczas świątecznego posiłku. Phoebe spojrzała na
niego z politowaniem.
- Zaplanowałam miłą kolację, a nie festyn ludowy. Poza tym chyba nie
powinieneś świętować na naszą modłę, bo jesteś z Wielkich Równin. To plemiona ze
Wschodu bratały się z brytyjskimi kolonistami. - Zmarszczyła brwi.
- Z tego co pamiętam, pierwsi osadnicy sami nie potrafili niczego wyhodować,
więc podkradali jedzenie Indianom...
- Po pierwsze - przerwał mentorskim tonem - rdzenni Amerykanie nie
przywiązują większej wagi do stanu posiadania. Chętnie dzielimy się wszystkim, także
żywnością. Skąpstwo jest dla nas nie do pojęcia. Po drugie, Komańcze są najbliżej
spokrewnieni z Szoszonami, ale i pozostałe plemiona traktujemy jak braci. Jesteśmy
jedną wielką rodziną, a właśnie więzy rodzinne są dla nas najważniejsze.
- I tak być powinno - odparła półgłosem.
- Rodzina sprawia, że nie mamy problemu z samookreśleniem. - Obrzuciła go
badawczym spojrzeniem. - Przez całe życie walczysz o swoją tożsamość, prawda?
Cortez skinął głową.
- Mniejszościom narodowym trudno zachować odrębność i poczucie godności.
Statystyki mówią same za siebie. Dzięki wykształceniu odzyskujemy szacunek do
samych siebie. Z tego powodu mój ojciec oraz, inni członkowie naszej wspólnoty z
ogromna determinacja walczą o fundusze. które pomogłyby zlikwidować ubóstwo i
zacofanie.
- Aktywność umożliwiła Indianom awans społeczny. Mam na myśli przede
wszystkim zaangażowanie polityczne.
Cortez wybuchnął śmiechom.
- Zmieńmy temat. Mój ojciec nie przegapi żadnej okazji, żeby zrobić wykład o
tym, jak lobować na rzecz współplemieńców. Jest w tym prawdziwym mistrzem.
Zatrzymał się na chwilę tuż przed wjazdem do miasta i spojrzał na nią z
czułością, ale ciemne oczy nadal były smutne.
- Co jest? - spytała zaniepokojona.
- Myślałem o rodzinie. Wiele poświęciłem dla najbliższych. Nie żałuję, bo
Joseph to prawdziwy skarb, ale przez te trzy lata czułem się bardzo samotny, Phoebe -
odparł z ponurą miną.
Phoebe westchnęła i odchyliła głowę na oparcie fotela.
- Znienawidziłam cię. Dużo czasu minęło, nim zapanowałam nad tym
uczuciem. Szczerze mówiąc, do głowy mi nie przyszło, że działałeś pod presją. Byłam
przekonana, że opuściłeś mnie z własnej woli, a teraz trochę mi wstyd. Za szybko cię
osądziłam, a przecież powinnam wiedzieć, jakim jesteś człowiekiem.
Wyciągnął ramię i chwycił jej dłoń.
- Znaliśmy się bardzo krótko i niewiele o sobie wiedzieliśmy odparł cicho. Parę
rozmów, kilka pocałunków i każde poszło w swoją stronę. Skąd miałaś wiedzieć, że
myślałem o nas bardzo serio? Chciałem ci o tym powiedzieć, ale Izaak sprawiał coraz
większe kłopoty. Spodziewałem się rodzinnej katastrofy i musiałem się z tym uporać.
Liczyłem na to, że niezależnie od wszelkich trudności mamy przed sobą przyszłość.
Los pokrzyżował nasze plany.
- Gdybym wiedziała, mogłabym czekać całą wieczność, aż... - zaczęła, mocno
ściskając jego palce. Głos jej się załamał, gdy powróciły bolesne wspomnienia.
Cortez wrzucił na luz, zsunął pasy bezpieczeństwa i przytulił ją mocno, szukając
jej ust. Pocałunek był zaborczy, namiętny, zachłanny. Zadrżała w jego ramionach i
zarzuciła mu ramiona na szyję. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl