[ Pobierz całość w formacie PDF ]

je twarzy, ukazała się zżółkła, chuda twarz z ogromnymi, ciemnymi okularami i Bohatyrowicz Apostoł
ramiona wznosząc żałośliwym głosem zawołał:
- Przyobiecane jest królestwo niebieskie człowiekowi, który synowi swemu albo córce swojej małżeńskie
gody wyprawił!
Słowa te były kroplą przepełniającą czarę wzruszenia obecnych, których ogromna już większość
wybuchnęła płaczem, a przy tym i całować się pomiędzy sobą zaczęła. Płacząc obejmowali się i całowali
rodzice panny młodej i rodzice pana młodego, swatowie i swanie, drużki i drużbantowie, a w świetlicy,
za oknami, za drzwiami, przez kilka minut nic więcej słychać nie było, jak tylko szlochania, całusy, a
wśród szlochań i całusów zaczynane, urywane, niedokończone powinszowania, podziękowania,
błogosławieństwa i życzenia. Drużki płacząc i razem śmiejąc się, całując i winszując kręciły się śród
obecnych i wszystkim wiązki mirtu do sukien przypinały, a pierwszy Kazimierz Jaśmont w tym
powszechnym zamieszaniu i wezbraniu uczuć porządek czynić zaczął. Kilka razy po wzburzonym
mrowisku okiem wiodąc szerokimi barami niecierpliwie poruszył, kilka razy palcami pstryknął, usta
otworzył i zamknął, aż na koniec czupryną jak grzywą wstrząsnąwszy wyprostował się jak struna i
grzmotowym głosem krzyknął:
- Jazda!
A potem, niby wieloryb wody, piersią i bokami tłum prąc, a głosem pszczolne jego brzęczenie
przenosząc, wołał ciągle:
- Jazda, państwo! Jaz-da! jaz-da! jaz-da!
Więcej niżeli połowa obecnych pocisnęła się ku zaprzężonym bryczkom i osiodłanym koniom, ale
pierwszy drużbant przed tą ściśliwą falą z rozpostartymi ramionami stanął, piersią własną jej nawał
wstrzymując i wołając:
- Wolniej, państwo! wol-niej! Po porządku! po porządku!
I potem długo w tłumie głów, twarzy, surdutów, sukien, rojącym się dokoła bryczek i koni, przesuwała
się nieustannie jego granatowa czapka, wierzch tylko kędzierzawej czupryny przysłaniająca, a głos
nakazujący, dyktatorski wołał i dyrygował, rozlegał się w urywanych i po wielokroć powtarzanych
wykrzykach:
- Proszę siadać! Niechajże państwo siadają! Panna młoda ze swoją swanią! Pan młody ze swoim
swatem! Druga swania i drugi swat razem! Pierwsza panna drużka! Gdzie pierwsza panna drużka?
Proszę za mną! ślicznie proszę! Druga panna drużka z drugim panem drużbantem. Trzecia panna
drużka z trzecim panem drużbantem... Muzyka! hej! słyszycie tam, muzykusy! Zaniewscy, hej! siadać
na tÄ™ bryczkÄ™... tam... za asystÄ…!...
I tak dalej, i tak dalej, przez dobry kwadrans, aż na koniec wszystko razem gruchnęło, zagrzmiało,
zatętniało, wybuchnęło muzyką, śmiechem, krzykami, parskaniem koni i z gęstego tumanu kurzawy,
który wzbił się nad Fabianową zagrodą, wytoczyło się na gładki, spłowiały kobierzec uścielający
szerokie pole, pod bladozłote słońce, w przejrzyste jak kryształ powietrze.
W zagrodzie Fabiana przecież nie zapanowała zupełna cisza Przynajmniej połowa zebranego
towarzystwa pozostała tu i raczyła się żywnością rozstawioną na stołach, przy których potem, aż do
zachodu słońca, coraz zmieniali się biesiadnicy. Do rosołów, pieczeni, kiełbas, naleśników, makaronów,
przeplatanych umiarkowanie popijanym miodem i piwem, zasiadano, dla ciasnoty miejsca, partiami z
pary dziesiątków osób składanymi. Gdy jedni w świetlicy zajadali, inni, czekając na kolej swoją lub ją
odbywszy, w ogrodzie i na drodze przechadzali siÄ™, zalecali, gwarzyli.
Fabian świetlicy nie opuszczał ugaszczając i zabawiając gości tak gorliwie, że aż oblewał się potem
rzęsistym, który co chwilę chustką z oblicza, z łysiny i z karku ocierał. Jednak pomimo gościnności i
zwykłej mówności każdy mógł poznać, że potajemnie dręczył go dolegliwy frasunek. Mniej niż
zazwyczaj prawił facecji i przysłów, często obfitą mowę w połowie przerywał i zamyślał się czoło
marszcząc, a kępkę wąsów naprzód wysuwając. Takiż sam frasunek, pomimo zresztą szczerego
oddawania się przyjemnościom odpoczynku i zabawy, pomimo powolnego wychylania niedużych czarek
miodu i piwa, znacznym był i na innych Bohatyrowiczach, starszych zwłaszcza gospodarzach i ojcach
rodzin. Ci i owi z cicha albo też głośno i z rozmachem opowiadali znajomym z innych okolic przybyłym
o procesie z panem Korczyńskim przegranym i o ciężkim z tej przyczyny strapieniu; niektórzy ponuro
pomrukiwali, że po tym weselu wprędce gorzko się przyjdzie zasmęcić lub też że to wesele prędko się
w płacz zamieni, gdy twardy i nieubłagliwy sąsiad na karkach im z egzekucją siędzie, a kiedy
najszumniejsi i najweselsi z biesiadników Fabianowi winszowali, że takie chwalebne gody małżeńskie
córze swej wyprawiał, on rękami zatrząsł i z wybuchającą już alteracją troskę swą wygadał.
- Jezu ukrzyżowany! - ramiona rozstawiając wołał. - %7łebym ja był lepiej nagle zginął, niżeli takiego
zniszczenia i wstydu, jaki mnie wprędce spotka, doczekał! Wesele! wesele! Pewno, że wesele, i to córki,
ot, tak samo jednej, jak ta jedna głowa na karku! Ale co z tego! Trzy dni wesela, a do śmierci smutku!
%7łeby mnie ziemia pochłonęła, nim koniec tego wesela nastąpi, daj Boże!
Inni strapionych sąsiadów pocieszać usiłowali.
- Nie bójcie się! Więcej Bóg ma, niż rozdał! - krzyczał Starzyński.
Bohatyrowicz Apostoł ciemne okulary ku sufitowi zwracając skruszonym głosem prawił:
- Czasowe to straty, marności tego świata, doczesność... znikomość...
A poważny, niemłody Strzałkowski, w długim surducie z samodziału do siermięgi podobnym i z
myślącymi oczami śród steranej twarzy, perswadował:
- Cóż robić? Trapić się nie należy, bo żeby i największe trapienie się, nic nie pomoże. Pan Korczyński
twardy jest i dla biednych ludzi nieubłagliwy, ani słowa... i my jego znamy... ho! ho! dobrze na swoich
skórach poznali... Ale, słyszę, syna ludzkiego on ma, wilkiem na ludzi nie patrzącego. Może on
pośrednikiem między ojcem a sąsiadami zostanie...
- Pewno! a jakże! To już i ja sam sobie myślałem! - zwolna potwierdził Walenty Bohatyrowicz.
- Już nam pewno potrzeba udania się do niego wypadnie - mówili inni. - Już inaczej nie będzie, tylko że
jego na jednacza pomiędzy nami a panem Korczyńskim poprosim.
Fabian przeciw temu zamiarowi burzył się i buntował. On nikogo prosić o nic nie będzie, ostatnią krowę
sprzeda, a jak Aazarz u bogaczowego progu nie legnie. Ale zakrzyczeli go inni.
- Co masz czuprynę jeżyć, kiedy niemocen jesteś! - wołali. - Tanio tobie przychodzi teraz grozno
stawać, a drogo było do procesu tego sąsiadów nie namawiać albo lepszego i poczciwszego adwokata
nalezć. Sam wszystkich na rzez wydał, a teraz od jedynego ratunku ubiega... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl