[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się pomrowiki; w ich podziemnym, podlistnym świecie trwały przygotowania do fety. Zwięto Wilgoci.
Jakieś dwa kilometry w stronę Nowej Rudy stoi dziwny dom, ale to nie on jest dziwny, lecz jego położenie.
Stoi w wąskiej dolinie między zalesionymi na ciemnozielono szczytami. Stoi tak nisko jak żaden dom
w okolicy, właściwie nie widać go znikąd, może tylko z samych szczytów. Strumień obmywa go z dwóch
stron, liże jego mokre ściany. R. stojąc w drzwiach i patrząc na deszcz, zaczął więc opowiadać, że mieszka
w nim rodzina Pomrowików: ojciec potężny i brązowy, trochę drobniejsza matka i dwoje dzieci. Wieczorami
siedzą w milczeniu przy stole, w mroku, bez światła, bo wilgoć nie pozwala działać elektryczności. Ich
błyszcząca ciemna skóra odbija tylko słabe refleksy pociemniałego dnia. Nocą cała rodzina kładzie się spać
na podłodze w kącie. Cztery sklejone ze sobą ciała, które delikatnie pulsują w rytm ślimakowatych
oddechów. Rano ruszają w bujną, mokrą zieleń i zostawiają na niej swoje śluzowate ślady. Znoszą pod
dach nadgniłe poziomki i truskawki pokryte bladym nalotem pleśni. %7łują je w milczeniu. Woda w rozmokłych
konwiach przesącza się na podłogi i pokrywa je błyszczącym lakierem.
Nikogo nie bawiła ta opowieść. Otworzyliśmy jasne komputerowe światy i zniknęliśmy w nich na cały
wieczór. Nasze twarze oświetlone sztucznym słońcem ekranu stały się upiornie blade. Potem wyłączyli prąd
i cały wieczór stawialiśmy pasjanse: czy przestanie padać. Nie przestanie. Nie przestanie. Przez okno
widziałam dom Marty; przelewały się przez niego strugi deszczu. Może po nią pójdę, myślałam, bo co ona
tam może robić sama w ciemnościach. Pewnie otworzyła swój kuferek z perukami i teraz tka te martwe
nakrycia głowy, niepotrzebne nikomu. Splata kosmyki włosów obcych kobiet, które albo już umarły, albo żyją
teraz gdzieś na końcach świata, podróżują, starzeją się w domach starców ze swoją młodością, zaschniętą
w nich jak strup.
Kiedy wkładałam gumowce, zobaczyłam, że woda przelewała się już ze stawu w tym samym miejscu, które
tak pieczołowicie R. wiosną zabudował. Lała się górą przez betonowe stawidła, sięgała pod sam pomost.
Była zmącona i czerwona, gęsta i lepka. Nie szemrała już znajomo, ale buczała, jakby zbierała się do
krzyku. R. w żółtych gumowcach i żółtym sztormiaku wyglądał jak duch. Widziałam, jak bezradnie biega po
wale. Widziałam jego ryby w ciemnoczerwonych spienionych odmętach z niepokojem gotujące się na
śmierć. Delikatne, mieszczańskie i powolne karpie, zawsze takie leniwe, teraz sunęły przy zbełtanej
powierzchni, zdziwione kłapały pyszczkami, z których nie dobywał się żaden dzwięk. A między nimi pstrągi
podniecone nagłą obietnicą podróży do Nysy Kłodzkiej, do Odry, do morza.
 Wiedziałam, co będziesz robić  powiedziałam, gdy weszłam.
Marta siedziała przy stole i rozkładała na nim swoje zbiory. Odwijała z gazet pasma włosów, czesała je
palcami. Potem zaczęła nawijać nici na pletnię. Zdjęłam gumowce i kurtkę, spłynęła z nich kałuża wody.
 Nie pamiętam takiej wody  odezwała się Marta.  Albo coś jest nie tak z moją pamięcią.  Uśmiechnęła
się do mnie.  Chcę ci zrobić prezent na imieniny. Zrobię ci perukę. Z prawdziwych włosów, na jedwabiu,
specjalnie na twoją głowę.
Wzięła ze stołu pęk jasnych włosów i przyłożyła mi do twarzy, nie spodobało się jej, bo wzięła inny.
Powiedziała, żebym wybrała sobie włosy, ale ja dalej nie mogłam się przełamać, żeby ich dotknąć. Kazała
mi usiąść, wyciągnęła wyblakły zeszyt i długopis Bic, który jej dałam. Zaczęła mierzyć moją głowę, delikatnie
dotykała mnie opuszkami palców po skroniach i czole. Poczułam ten sam przyjemny dreszcz, kiedy mama
prowadziła mnie do krawcowej i musiałam stać bez ruchu, a ona, pani Poniewierka, tak się nazywała mamy
krawcowa, zdejmowała ze mnie miarę. Budowała wokół mnie przestrzeń z centymetrów, planowanych
zakładek, cięć, miesiła ją dłońmi, owijała wokół talii i ramion. Prawie mnie nie dotykała, a i tak moja skóra
reagowała spazmatycznie, stłumionym powierzchownym dreszczem przyjemności. Usypiałam na stojąco.
I teraz Marta powtarzała ten rytuał przymiarki. Zawstydziłam się przyjemności, zamknęłam oczy. Masz dużą
głowę. Masz małą głowę. Nie wiem, co powiedziała Marta.
Powódz
Tej nocy huczało w ciemnościach nad stawem. Suki szczekały niespokojnie, więc budziliśmy się
i widzieliśmy, jak mimo deszczu pojawia się nad ranem dzień.
Staw zniknął. W jego miejscu płynął strumień, ale potężniejszy, zły, wzburzony. Nie było ani stawideł, ani
pomostu, ani blach, którymi wczoraj R. rozpaczliwie umacniał brzegi. Nie było pełnych gracji, prawie
ciepłych karpi ani niecierpliwych pstrągów. Uciekł nam staw. Dał się namówić płynącej zewsząd wodzie,
spłynął w dół przez łąkę, potem u podnóża lasu, przez Pietno i wpadł do innej rzeki, potem do Nysy. Jest
teraz może w Kłodzku, może dalej. Arystokratyczne karpie, nieprzywykłe do tak gwałtownych podróży,
utknęły w meandrach albo nurt wody ukrzyżował je na zalanych krzakach. Nie ma stawu. R. je botwinę
i patrzy przez okno. Marta wylewa wodę z przepełnionych beczek na deszczówkę. Kiwam jej ręką;
odpowiada i znika w swoim domku.
Po obiedzie R. wrócił do tematu rodziny pomrowików. Opowiadał, czym się zajmuje pan domu. Nocą sunie
w trawach do drogi, chwilę odpoczywa, a potem rusza do ludzkich siedzib. Tam wyjada ludziom z ogródków
mokrą sałatę i delikatne, młodzieńcze pędy cukinii. Z rozkoszą wygryza w nich dziury; to nie złośliwość  to
rodzaj jego twórczości. Cieszy go istnienie dziur i deszczu. Ale najbardziej podoba mu się zamieniony
w błoto popiół z ognisk. Tapla się w nim; wraca do domu brudny, pijany mokrymi pozostałościami ognia.
Jego żona milcząco robi mu wyrzuty  umierała z niepokoju.
Wieczorem słuchaliśmy komunikatów pogody  jest powódz, ale my nie boimy się wody. Tutaj woda nie
może przyjść skądinąd, tylko z nieba. Jak wszystko.
Gwozdzie
Pojechałyśmy z Martą do Nowej Rudy po gwozdzie. Samochody sunęły wolno, jeden za drugim, bo woda
oberwała kawał szosy. Z przystanku we wsi zabrałyśmy panią Krysię, która w męskich gumowcach mokła
na deszczu. Gdy wsiadła, od razu je zdjęła i włożyła wyciągnięte z reklamówki pantofle.
Wszystkie uliczki nad rzeczką były ubłocone. Rozmazane, schnące błoto sięgało okien na parterze.
Sprzedawcy suszyli towary. Właścicielka lumpeksu rozwieszała na sznurach używane ubrania, które tak
wiele w swoim szmacianym życiu już przeszły  przeprowadzki, zmiany szaf, popsute pralki automatyczne,
zbyt gorące żelazka, tycie właścicieli, niektóre nawet ich śmierć, a teraz  nocną, rozwydrzoną rzekę.
Na workach z piaskiem ktoś rozłożył sportowe buty, dziesiątki identycznych adidasów, nike'ów. Ich
sznurówki jak knoty wciąż jeszcze sięgały wody. Płonęły na szarym tle ubłoconych ścian ich jaskrawe
kolory. Błoto oblepiło kamienice do wysokości pierwszego piętra. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl