[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kelnera. Garson wiedział od starszych kolegów, że przy odrobinie chęci i cierpliwości można
swoich gości wychować. Był rad, że właśnie jemu trafił się taki przypadek.
Mężczyzna za stolikiem nieśpiesznie wypił wino i znowu uniósł rękę, prosząc o
rachunek. Teraz wypielęgnowana ręka sięgnęła do portfela i zostawiła na talerzyku obok
należności pięćdziesiąt groszy napiwku. Ten gest przełamał ostatecznie niechęć kelnera. Czuł,
że między nimi zawiązuje się cienka nić porozumienia. Wiedział też, że od tej pory w żadnym
wypadku nie wolno mu gościowi pluć do talerza ani zostawić w rękawie jego płaszcza
śmierdzącej pamiątki jak jego niewychowany poprzednik. Zadowolony podszedł do pikolaka,
czapkującego gościom w drzwiach. Strzelił go po ojcowsku w kark i w zwięzłych słowach
podzielił się z nim kolejną życiową lekcją.
Zamienił się w gniazdo. Był stertą patyków przytwierdzonych do potężnej starej sosny
na skraju mokradeł. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, podniósł głowę, odczarowując
kamuflaż. Świeciło słońce. Orzeł zamknął oczy i zapadł w drzemkę. Śniło się mu, że leci nad
rzeką pełną ryb i żab. Za wodospadem, na wyciągnięcie szponów, zamarł wielki, cętkowany
pstrąg. Nagły huk strzelby rozdarł powietrze i sen się ulotnił. Ptak niespokojnie poprawił
dziobem jaja, a potem włożył głowę między skrzydła, lecz długo nie mógł zasnąć.
Piątek, 24 marca 1939
Obudził się ze strachem, bo przyśniło mu się, że jakaś zakapturzona postać
uprowadziła Piotrusia i Kasię. Wyraźnie widział, jak zniknęli w gęstej mgle zaścielającej
miasto, i nie potrafił ich odnaleźć.
Spojrzał na wiszący na ścianie zegar i oprzytomniał. Dochodziła dziewiąta. Córka od
godziny była w szkole, Anna udzielała w aptece porad pacjentom, a Piotruś...
Pobiegł sprawdzić, co się dzieje z synem. Uspokoił się, gdy zobaczył go w pokoju
dziecięcym, tarzającego się na dywanie obok dokazującej Magdy, pomocy domowej.
Przywitał się z nimi i poprosił dziewczynę, by Boże broń nie spuszczała synka z oczu.
W kwadrans zrobił toaletę i zaszedł do kuchni. Zjadł kanapki z jajkiem, a potem
nachylił się nad zlewem i jak za szczenięcych lat odkręcił kran i napił się zimnej wody,
parskając jak koń. Zaplanował na dzisiaj odwiedziny u rodziców. Oboje w ostatnich latach
podupadli na zdrowiu. Zwłaszcza matka potrzebowała stałej opieki. Ojciec robił, co mógł,
lecz Jakub przekonał go w końcu do zatrudnienia na pół etatu wykwalifikowanej pielęgniarki.
Przed wyjściem z domu jeszcze raz zajrzał do pokoju dziecięcego. Ucałował Piotrusia
i poprosił Magdę, by przekazała Annie, że wróci wieczorem. Potem włożył nowiutki garnitur
i płaszcz. Poprawił przed lustrem jedwabny krawat w prążki i nasunął na czoło rondo
kapelusza.
Czwarty dzień wiosny był posępny. Wiatr szybko przesuwał chmury i zanosiło się na
deszcz. Pożałował, że nie zabrał parasola. Tramwaj uciekł mu sprzed nosa, lecz na szczęście
znalazła się wolna dorożka. Jakub zamówił kurs do centrum. Wysiadł na placu św. Ducha.
Planował kupić przy Rynku miód, szynkę i kruche ciasteczka waniliowe. Zapłacił za kurs, a
gdy buda odjechała, niespodziewanie poczuł na głowie ciężkie krople. Deszcz przybierał na
sile, więc ruszył biegiem w stronę katedry łacińskiej. Tam postanowił przeczekać ulewę.
Katedra była pełna. Skończyła się poranna msza, ale nikt jeszcze nie wychodził. Jakub
przystanął za ostatnim rzędem ław.
Niespodziewanie z rozerwanej deszczowej chmury wpadł przez witraż snop światła,
oświetlając ukrzyżowane stopy Pana. Ktoś w nawie bocznej odkaszlnął głośno, a potem ciszę
przerwały dwa niebiańskie głosy. Ubrane na czarno kobiety, stojące przy marmurowym
reliefie Katarzyny Jabłonowskiej, śpiewały Stabat Mater. Dźwięki jak niewidoczny bluszcz
oplatały ambonę, filary i wysokie, turkusowe sklepienie. Skrzypce i wiolonczela uderzyły
gwałtowną wibracją tonów, aż Jakub poczuł ciarki na plecach.
Flammis ne urar succénsus,
per te, Virgo, sim defénsus
in die iudícii.
„Ogień mnie nie spali - przetłumaczył sobie w myśli. - Przez Ciebie, Dziewico, będę
ocalony, w dniu Sądu Ostatecznego”.
Stał za plecami chudej kobiety ubranej w beżową garsonkę. Jej głowę przykrywał
toczek w takim samym kolorze, a spod niego spływały na szyję pasemka siwych włosów.
Obok niej siedział młody mężczyzna w eleganckiej popielatej marynarce z różańcem w ręku.
Miał podgolony kark i kształtne, przylegające do głowy uszy. Kobieta pochyliła się i
niechcący strąciła modlitewnik, który spadł na posadzkę. Jakub szybko go podniósł. Wtedy
mężczyzna (najpewniej jej syn), obrócił się i dyskretnym uśmiechem mu podziękował.
Quando corpus moriétur,
fac ut ánima donétur
Paradísi glória. Amen.
Śpiew umilkł, lecz wierni wciąż siedzieli nieporuszeni, a potem jak przebudzeni z
letargu, szurając nogami, wyszli na plac Kapitulny. Akurat deszcz przestał padać i nieśmiało
zaświeciło słońce. Jakub ruszył po mokrym bruku na Rynek po wiktuały.
Dochodziła jedenasta, gdy z zakupami wspinał się na drugie piętro kamienicy Pod
Kozą na Kazimierza Wielkiego. Ojciec otworzył drzwi i aż syknął na jego widok, ledwie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]