[ Pobierz całość w formacie PDF ]
napędzany baterią, plastikowy fallus sprawia jej ekstatyczną rozkosz. Roześmiał się gło-
śno głuchym, nerwowym śmiechem.
Wciąż cisza. Musiałaby odezwać się gdyby była w domu. Co ona robi o tej porze,
poza domem? Uderza w gaz? Grafton odłożył słuchawkę na widełki. W głowie wciąż
rozbrzmiewał mu sygnał.
Rozległ się jakiś inny dzwięk, potrzebował kilku minut, by go rozpoznać; odgłos
lekkiego skrobania.
Szczury. Rozejrzał się dookoła próbując zlokalizować, skąd to dochodzi. Jednak
bardziej przypominało mu to, drapanie ostrym przedmiotem po szkle, niż odgłosy stą-
pania małych gryzoni. Włosy na głowie znów mu się zjeżyły. Ruszył naprzód, szeroko
otworzył drzwi. Musi zobaczyć, co to jest.
53
Rozejrzał się po skąpo umeblowanym pomieszczeniu, starając się odkryć, co wywo-
łało ten hałas. Było kilka miejsc, w których mógłby się ukryć szczur. Na pewno umknął
słysząc jego kroki, schronił się bezpiecznie w dziurze. Nic się nie poruszało.
Dzwięk rozległ się znowu, tylko raz, głośno i czysto zza odsłoniętego okna!
Ralph Grafton skoczył ku oknu, zdawało mu się, że coś dostrzegł. . . Wytężył wzrok,
ale za brudną szybą była tylko ciemność.
Mrowienie przebiegło mu po plecach, ciężko oddychał. Był na skraju paniki. Drżał.
To musiał być nocny ptak, pomyślał. Czy sowy pukają w okno? Ralph Grafton nie był
ornitologiem, ale zdecydował, że to możliwe; zawsze starał się znajdować racjonalne
i logiczne wyjaśnienia wszystkich zjawisk.
Wrócił do hallu, zamknął za sobą drzwi. Kawa zaczynała stygnąć i był najwyższy
czas by ją wypić. Pociągnął dwa łyki i drgnął nagle, rozlewając resztę na podłogę.
Puk. . . , puk. . . To bez wątpienia, ta stara zardzewiała kołatka u frontowych
drzwi. Kto to może być, u diabła, dlaczego nie słyszałem nadjeżdżającego samocho-
du? zapytał sam siebie.
54
Spróbował zobaczyć coś przez matowe szkło. Ale było to niemożliwe; żarówka na
ganku przepaliła się kilka dni temu i do tej pory nie wymienił jej. A teraz bardzo jej
potrzebował. . .
Ralph Grafton nie bał się nikogo. Ani niczego. Przeszedł hali, jego palce spoczęły,
na moment, na gałce. Ktoś był na zewnątrz, drapał w okno kuchenne i potem popędził
dookoła, do drzwi frontowych. Dlaczego nie próbował najpierw pukać?
Wolno uchylił drzwi, przytrzymując je stopą, aż mógł obrzucić wzrokiem ganek.
Przyglądał się bacznie, próbując cokolwiek dostrzec. Cokolwiek. Ale tam nie było ni-
czego.
Kto tam jest? głos Graftona był szeptem nabrzmiałym strachem.
Nikt się nie odezwał.
Kto to, do cholery?
Nie było nikogo. Rozwarł drzwi szeroko i światło z hallu zalało pusty ganek i roz-
świetliło rozciągającą się dokoła ciemność, która wydawała się unosić groznie, jakby
w każdej chwili miała się zamknąć wokół niego, przynosząc coś bezimiennego, przera-
żającego. Ciepły, letni powiew szeleścił wśród drzew, poruszał liście.
55
Grafton zmarszczył nos; uderzył go znajomy odór, wydostający się jakby z wnętrza
ziemi. Nie mylił się była to ta sama zjełczała woń rozkładu, która unosiła się nad
Ssącym Dołem!
Cofnął się, zatrzasnął drzwi, zatrzasnął zamek, zdał sobie sprawę, że ogląda się na
drzwi kuchenne.
I w tej chwili, zadzwonił telefon, ostry brzęczący dzwięk, który wstrząsnął jego na-
prężonymi nerwami. Cofnął się. Odpowiedz, odpowiedz na ten pieprzony telefon!
mruczał do siebie. Ręka drżała mu tak silnie, że ledwie był w stanie podjąć słuchawkę.
Tu Grafton jego głos drżał, pulsował wewnętrznym strachem.
Minęło kilka sekund zanim uświadomił sobie, że słyszy tylko dzwięk brzęczący
w słuchawce. Po drugiej stronie nie było nikogo.
Upuścił słuchawkę. Huśtała się na sznurze, uderzając o ścianę z równomiernym
stukotem.
Och Boże, oszalałem! pomyślał. Przebiegł hali, wpadł do jedynego umeblowa-
nego pokoju na dole, zapalił światło, zatrzaskując jednocześnie za sobą drzwi.
56
Rzucił się w kierunku okien, zaciągnął zasłony. Kątem oka zauważył jakiś ruch na
zewnątrz. Rozejrzał się. Nikogo nie zauważył.
Gorączkowo włączył magnetofon. Muzyka, głośna i nieharmonijna, wprawiała ścia-
ny w wibrację, ale to nie miało znaczenia. Chciał jedynie zagłuszyć potworny łomot,
dudnienie w swoim mózgu.
Ciało miał zlane potem, koszula lepiła mu się do skóry. Podszedł do barku, nalał
sobie wielką porcję whisky. Pociągnął wielki łyk, który sparzył mu gardło.
Potem opadł na jeden z krytych skórą foteli, odwracając go tak, że siedział twarzą do
drzwi. Czuwał. Zawsze chełpił się, że potrzebuje mało snu, dziś w nocy musiał obejść
się całkiem bez niego i zostać tutaj, dopóki nie przyjdzie świt. A jutro. . .
* * *
Chris Latimer dwukrotnie przeczytał dział drobnych wiadomości w gazecie. Ręce
mu drżały, żołądek podchodził do gardła. Druk rozmazywał mu się przed oczami, lodo-
wate dreszcze przebiegały po plecach.
57
[ Pobierz całość w formacie PDF ]