[ Pobierz całość w formacie PDF ]
uwolniłeś tę czarownicę!
- Nic nie zrobiłem - najeżył się Alidor - była związana jeszcze przed minutą, kiedy wychodziłem. Musiał
ktoś z miejscowych albo wrócił Kane. Do diabła, w całej karczmie jes.t pełno rozbitego szkła, sama mogła
poprzecinać więzy, kiedy wy zabawialiście się z Gaveinem!
- Dobrze, zostawmy to. Uciekła - przeciął dyskusję lord Gaethaa. Patrzył uważnie na porucznika, ale w
końcu zdecydował, że nie ma sensu wszczynać śledztwa. Może Alidor będzie teraz weselszy.
- W gruncie rzeczy nie była nam potrzebna - powiedział. - Jeśli jest teraz z Kane'em, to tym lepiej dla nas.
Ograniczy tylko swobodę jego ruchów i będzie dziesięć razy łatwiej złapać ich dwoje niż jego samego.
Podzielimy się na dwie grupy. Trzech na jednego, wolałbym, żeby nasza przewaga była większa, ale jeśli
będziemy trzymać się razem, możemy co najwyżej gonić w kółko. Z drugiej strony, jeśli podzielimy się aa więcej
grup, to Kane wystrzela nas pojedynczo, jednego za drugim. Nie wolno nam nie doceniać przeciwnika!
Pamiętajcie, że ma za sobą stulecia praktyki w kierowaniu każdym posunięciem. Jeśli go znajdziecie nie
dawajcie mu szansy. Zawołajcie pozostałych, gdy znajdziecie się w jego pobliżu i bądzcie gotowi na wszystko.
Mollyl i Jan pójdą ze mną na zachód. Alidorze, wez Missę i Bella, i szukajcie we Wschodniej części miasta.
Pomyślnych łowów! Dron Missa zerknął krytycznym okiem na Bella.
- Szkoda, że nie możesz wymienić tego temblaku na taki hak jaki ma Jan. Może wtedy do czegoś byś się
przydał! Beli poczerwieniał ze złości.
- Kiedy tylko zechcesz. I nie musisz się nawet dopominać. Dostaniesz w tę swoją roześmianą gębę prawą
ręką tak samo jak obiema. Chcesz spróbować?
- W porządku, zachowajcie swoją energię na spotkanie z Kane'em - rozkazał Alidor.
Mężczyzni ruszyli przez plac i zagłębili się w ciche ulice wyczuleni na każdy dzwięk, każdy sygnał mówiący
o niebezpieczeństwie. Gdzieś w tym mieście duchów czaił się człowiek, którego mieli zgładzić. Misja, która
kosztowała już tyle wysiłku i ofiar, miała się wkrótce zakończyć.
- Przy okazji, Alidorze - wyszeptał Dron Missa, gdy ruszyli. - Z Rehhaile, to było dobre posunięcie.
Alidor spojrzał ze zdumieniem na Waldańczyka, ale widząc jego uśmiech, też się uśmiechnął.
IX ZMIER UKRYTA W CIENIU
Kane ostrożnie czołgał się po dachu, obserwując trzech mężczyzn idących ulicą na dole. Ranek przeszedł w
popołudnie i cienie znów kładły się w poprzek pustych alei. Wkrótce dotrą do przeciwległych domów, stracą na
ostrości, aż wreszcie pokryją całe miasto. Wtedy do Sebbei powróci noc.
Kane wyczekiwał nocy. W ciągu dnia wytrwale unikał swoich prześladowców, idąc zawsze trochę przed
nimi. W ten sposób miał ich cały czas na oku i, tym samym, zapobiegał spotkaniu. Ufał bezgranicznie swojemu
męstwu, ale wiedział, że przeciwnicy są także zahartowani w walce. Nie chciał wpaść im w ręce
nieprzygotowany. Trzech z nich było w stanie przytrzymać go, do nadejścia pozostałych. Kane nie zamierzał dać
się znów wpędzić w pułapkę. Czekał więc, aż nadejdą ciemności. Noc mu sprzyjała, wyczerpując siły
przeciwników i stępiając ich uwagę.
Dach był gorący. Leżąc na połyskliwej, pokrytej łupkami powierzchni, Kane pomyślał ze wzruszeniem, że to
słońce pustyni świeci nad Dermonte. Rozgrzane dachówki parzyły jego ciało, a pot znaczył drogę, tworząc
wilgotną smugę na czarno-zielonej powierzchni. Mokre dłonie ślizgały się podczas wspinaczki po nierównym
dachu. Aatwiej było przemykać się ulicami i alejami, lub błądzić po opuszczonych domach. Tych niewielu
mieszkańców, których spotykał, uciekało na jego widok, unikając jego spojrzenia. Kane wiedział, że tak samo
uciekali przed jego prześladowcami. Gdy tamci wypytywali o niego, zaszywali się w swoich norach. Czuł, że nie
zdradziliby go. Patrzyli biernie, jak ci obcy przetrząsali ich sklepy i domy. Wskazywali gdziekolwiek, gdy wśród
pogróżek żądano od nich wyjawienia miejsca pobytu Kane'a. W końcu Gaethaa i jego towarzysze zaniechali
bezcelowego wypytywania.
Kane porzucił plątaninę ulic i domów. Mógł się w nich wprawdzie ukrywać, ale nie był w stanie śledzić
posunięć przeciwników. Taka kryjówka mogła stać się pułapką. Chodząc zaś po dachach, uciekinier miał
wszystkich na oku.
Zaalarmował go jakiś szelest. Wyciągnął nóż. Spod jego buta wyskoczyła długa, szara jaszczurka. Płaz
zatrzymał się kilka kroków dalej i zaczął przyglądać się człowiekowi swoim nieprzeniknionym, szklanym
wzrokiem. Kane oblizał wysuszone wargi i wierzchem brudnej dłoni otarł lepką od potu twarz. Pochwa miecza
boleśnie obtarła mu skórę na plecach, a pot całkiem zmoczył ubranie. Rozpięcie koszuli i podwinięcie rękawów
niewiele dało, bo skórzane spodnie i kamizelka parzyły bezlitośnie. Dopiero nocą powietrze stanie się
chłodniejsze. Znów znalezli się w pobliżu wewnętrznego muru Sebbei, a dobiegała druga runda poszukiwań. Raz
już żołnierze lorda Gaethaa przemierzy-li drogę od placu do muru i z powrotem. Nastroje były równie jak
powietrze gorące i Kane usłyszał strzęp rozmowy, w której ktoś argumentował, że poszukiwany prawdopodobnie
opuścił już miasto. Czujność malała, a niezadowolenia rosło. Kane zdecydował, że jest to najlepszy moment,
żeby uderzyć.
Każda grupa poszukiwaczy wyposażona była w łuk. Przed wejściem do każdego domu, oglądali go
dokładnie. Teraz zbliżali się właśnie do budynku, na którego dachu ukrywał się Kane. Stłoczyli się pod
kamiennym zwieńczeniem, znad którego ich obserwował. Alidor stał z tyłu z przygotowaną strzałą i uważnie
badał wzrokiem frontową ścianę domu. Dron Missa i Beli weszli do środka. Po chwili, zawołany przez nich,
wszedł również Alidor.
Przyciskając ucho do dachówki, Kane usłyszał stłumiony łoskot. Znudzeni mężczyzni po kolei badali pokoje
rozwalonego mieszkania. Ze środka nie było przejścia na dach, więc uciekinier wiedział, że chwilowo jest
bezpieczny. Dom najwyrazniej był zniszczony jeszcze przed nadejściem zarazy, a pózniejsze lata przywiodły go
do niemal całkowitej ruiny. Kilka godzin wcześniej Kane o mało nie stracił równowagi, gdy kamienny gzyms
zachwiał się pod jego ciężarem. Podczas gdy jego wrogowie penetrowali wnętrze, Kane pracowicie zaatakował
nożem kamienne zwieńczenie. Ostrze zagłębiało się w zaprawie, tak jakby to był muł. Wokół jego nóg szybko
rosła sterta gruzu. Pozostawało mieć nadzieję, że głębiej kamień nie będzie twardszy.
Z ulicy znów zaczęły dochodzić głosy i Kane szybko schował nóż. Podnosząc się usiłował dostrzec
mężczyzn, wychodzących z domu. Szczęście wciąż mu sprzyjało. Mogli przecież wyjść tylnymi drzwiami. Pole
widzenia miał ograniczone, więc tylko na podstawie dochodzących z dołu dzwięków określił moment, w którym
znalezli się pod zwieńczeniem. Nadszedł czas, żeby zaryzykować. Powoli zaczął napierać na kamienną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]