[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Na czole przywódcy wioślarzy zaperliły się grube krople potu. Rzucił kilka
gardłowych słów. Głos jego dygotał i załamywał się piskliwie.
Pierwsza dobiła do brzegu łódz, w której siedzieli sami Indianie. Tak widać zarządził
przywódca. Mendez pokiwał z aprobatą głową. To było rozsądne posunięcie. Wysiadających
wioślarzy otoczyli mieszkańcy wsi. Gwar przybrał na sile. Wojownicy Kibiana groznie
potrząsali bronią. Aucznicy już sięgali po pierzaste strzały. Wioślarze, zgięci pokornie,
tłumaczyli coś przy wtórze lękliwych gestów.
Escobar stanÄ…Å‚ wyprostowany na dnie Å‚odzi, rozstawiwszy szeroko nogi.
Mendez dotknął ramienia przywódcy.
- Brzeg - wskazał - białolicy pragną postawić na nim swe stopy. - Starał się, by głos
jego brzmiał jak najzwyczajniej.
- Odejmą głowy! - wybełkotał Indianin.
- Brzeg! - powtórzył kategorycznie. - Prędko i jeszcze prędzej!
Lada chwila w powietrzu zaświszczą groty. Mendez był gotów, w razie oporu,
przemocą odebrać Indianinowi wiosło. Ten jednak, przymknąwszy powieki, usłuchał
bezwolnie i dziób kanoe zarył się miękko w mulistą ziemię. Mendez jednym susem
wyskoczył z łodzi, jakby nie widział skierowanych ku niemu dzirytów. W garści trzymał pęk
grzechotek.
- Tuk-tuk - oznajmił donośnie - dla ludzi ze wsi Kibiana. Chwila wahania. %7łycie czy
śmierć?
- Tuk-tuk? - Jedno z ostrzy uniosło się w górę, potem drugie. Chciwie wyciągnięte
ręce. - Tuk-tuk to dobry czar.
- Złagodnieli - szepnął Escobar i wyciągnął sznury różnobarwnych paciorków.
Wkrótce torby białych zwiotczały. Ale droga do wsi stała przed nimi otworem.
Indianie odłożyli broń i siedząc na piętach zabawiali się grzechotkami jak dzieci ucieszone
nowymi podarkami.
Mendez podszedł do jednego z nich. Miał aż dwie grzechotki i nader zadowoloną
minÄ™.
- Wódz wodzów, Kibian?
Musiał dwukrotnie powtórzyć pytanie, nim Indianin zdecydował się oderwać
zachwycony wzrok od cacek;
- Tam - wskazał na palisadę.
Mendez i Escobar weszli pomiędzy chaty. Tylko paru Indian pociągnęło w ślad za
nimi. Nie zdradzali jednak żadnych wrogich zamiarów. Spoza słomianych ścian wyglądały
dzieci i niewiasty. Mieszkańcy wsi nie byli nazbyt lękliwi.
Mendez rozdarował jeszcze parę grzechotek.
- Nasze myto cieszy ich jednak - stwierdził Escobar. - Nie mogę pojąć, z jakiego
powodu przestali przynosić żywność na wymianę.
- Wykopali włócznię wojny - przypomniał Mendez - widać otrzymali stosowne
rozkazy od swych wodzów.
- Prawda. A jednak trudno dać wiarę, że przebywamy wśród wrogów, którzy jeno to
mają na myśli, by nas zgładzić - zatoczył ręką dookoła.
- Na pozór zaiste spokój i cisza. Ale tam... - Mendez wskazał oczyma gromady
zbrojnych, siedzące wokół ognisk w głębi wsi.
- Hm... - odchrząknął Escobar - nie wyglądają sielankowo. - Sposępniał, nieco,
natychmiast jednak rozchmurzył się, by nie zdradzać przed Indianami swych uczuć. - Szykują
się do wojny. I jeśli Indiosi z naszych kanoe nie zełgali...
- Nie zełgali - stwierdził z przekonaniem Mendez. - Tę wojnę szykują przeciw nam.
Oby się dało ułagodzić ich wodza!
Droga zaczęła biec pod górę. Gęsta palisada otaczała niezbyt wysokie wzgórze, na
którego płaskim wierzchołku stało kilka chat. Escobar odsunął nieco hełm ze spotniałego
czoła.
- Niemal obronny zamek. - Podniósł wzrok: - Co oni tam powsadzali na ostrokoły?
Gdy podeszli bliżej, ujrzeli mnóstwo ludzkich głów.
- Uwędzili je w dymie - Mendez patrzył bez zmrużenia powiek - będzie chyba ze trzy
setki.
- Niezgorszy zbiór. I w Kastylii można niekiedy spotkać przed murami miejskimi
podobną wystawę. W tej materii niewiele będą się mogli od nas nauczyć.
- Te głowy - Indianin, który szedł najbliżej nich, wsparł się chełpliwie pod boki -
odjęliśmy naszym wrogom. Była jedna bitwa. Tylko jedna.
Zajrzał im w oczy. To samo uczynili inni. Mendez uśmiechnął się z przymusem.
- Chcą nas zastraszyć - szepnął.
- Tymczasem jakoś nie ma tu ani jednej głowy chrześcijańskiej - Escobar przesunął
wzrokiem po palisadzie - czyżby nasze miały zrobić początek?
- To też swego rodzaju zaszczyt - odparł Mendez tym samym tonem. - Pomyśl jeno:
pierwsze chrześcijańskie głowy na indiańskich kołkach. Pieśni o nas będą śpiewać jak długi i
szeroki ten lÄ…d.
MinÄ…wszy wrota, weszli na obszerny plac.
- Oto chata wodza wodzów Kibiana - oznajmił Indianin.
U wejścia tkwiła gromadka kobiet i dzieci. Wszystkie głowy zwróciły się ku białym.
W szeroko rozwartych oczach zjawił się w pierwszej chwili wyraz zaskoczenia, potem
gwałtowny przestrach. Kobiety pozrywały się na równe nogi. Dzieci tuliły się do nich z
głośnym płaczem. Wybuchła panika. Tłumnie rzucono się ku wejściu. Zakotłowało się. Po
krótkiej chwili przed chatą nie było nikogo.
- Czegóż się tak wystraszyły? - zdziwił się Escobar.
Mendez milczał. Nie podobało mu się to wszystko. Przeszedł jeszcze kilka kroków i
przystanął. Nie wiedział, co począć dalej.
- Może wejdziemy? - zaproponował Escobar. - Powiadają, że to chata Kibiana.
- Chodzmy - zadecydował po krótkim wahaniu Mendez - nic tu nie wystoimy.
Zanim jednak zdołali przekroczyć próg, z chaty wypadł barczysty Indianin. Jego oczy
płonęły dziko.
Mendez otworzył usta, chcąc wygłosić przemówienie powitalne, lecz Indianin
schwycił go za ramię i gwałtownych pchnięciem odrzucił w tył. Gorąca fala  wściekłości
przesłoniła oczy Mendeza. Odruchowo zacisnął dłoń na rękojeści szpady. W tym samym
momencie przyszło opamiętanie.
- Spokój! - syknął do Escobara, który również począł wyciągać klingę z pochwy.
- Znieważył nas!
- Ich są tysiące. Nie potośmy tu przyszli, by przelewać krew. Pamiętaj o armadzie.
Escobar opuścił ręce.
Mendez podszedł do Indianina.
- Czy oczy nasze oglądają wodza wodzów Kibiana? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl