[ Pobierz całość w formacie PDF ]
podziurawione jak sito kajaki, ubranie w strzępach, śpiwór z resztek wełnianego koca,
namiot połatany. Drzewo dryftowe, jakie z trudem udawało się czasem wyłowić z morza,
nie wystarczyłoby na jedno porządne ognisko. Zapasy żywności zabrane z Frama
skończyły się dawno. Niewielka żelazna porcja , jakiej obaj z Johansenem zdecydowali
się za żadne skarby nie ruszać, schowana była na dalszą wędrówkę, tę wiosenną, która
miała ich doprowadzić do kraju. Pozostawało więc tylko mięso niedzwiedzi i fok. Ale
trzeba było je dopiero zdobyć. .Zresztą jak wszystko inne. Wszystko zdobyć od
początku. I to jak najszybciej, przed nadejściem zimy. Każdy dzień był już teraz cenny,
każda niemal godzina. Musimy mieć dobre schronienie przed wiatrem i mrozem, inaczej
zginiemy postanowił sobie Nansen.11 Fridtjof...20548, Nic tak nie zmywa brudu, jak
ciepła krew niedzwiedzia Cierpliwością i pracą wszystko na świecie można osiągnąć.
Daliśmy chyba najlepszy tego dowód powtarzał Nansen, patrząc z dumą na dzieło ich
rąk.Z każdym dniem to coś, w czym mieli zamieszkać, wyglądało wygodniej. Mur kamienny
wznosił się prawie na wysokość metra ponad równie głębokim wydrążeniem w ziemi.
Jama czy też, jak ją nazywali, izdebka długości trzech metrów, szerokości dwu, osłonięta
przed wiatrem i śniegiem, wydawała się polarnym budowniczym szczytem komfortu. Od
chwili opuszczenia Frama podobnego nie zaznali. Ogrzewanie, a zarazem światło
zapewniały lampy sporządzone przemyślnie z blachy i napełnione tłuszczem morsa. Jasno
płonęły w nich knoty z resztek bandaży. Po raz pierwszy od sześciu miesięcy podróżnicy
spróbowali spać w dwu oddzielnych Å›piworach. Ale jedna noc «aÅ‚kowicie im wystarczyÅ‚a.
Szczękali zębami, skostnieli. Jeszcze nigdy podczas podróży tak n:e przemarzli, a Bóg sam
raczy wiedzieć, ile już razy biedacy przemarzli. Następną noc spędzili we wspólnym
śpiworze, ogrzewając się wzajemnie ciepłem swych ciał. To było jednak
najpewniejsze.Zimowe leże skończyli w ostatnim momencie. Z każdym dniem niżej opadał
słupek rtęci w termometrze, coraz mrozniej-szy wicher chłostał w twarz. Zawieja śnieżna
nie ustawała.Wokół domku roiło >się od białych niedzwiedzi. W krótkim czasie polarnicy
spali już na. ich ciepłych, gęstych futrach, oba wejścia do tunelu i do izdebki
zasłaniały także niedzwiedzie dery . W walce o życie Nansen był bez litości. Dzień w
dzień ginął przynajmniej jeden król białych pustyni. Obok domku piętrzyły się coraz wyżej
stosy mięsa i tłuszczu za-203pasy na zimę. Tłuszczu zimownicy potrzebowali bardzo
dużo, jak najwięcej. I do jedzenia, i do lampy, która musiała płonąć bez chwili przerwy
przez całą noc polarną, rozświetlając ciemności i chroniąc przed zamarznięciem.Zapasów
swych podróżnicy bronili zajadle. Białe, wygłodniałe niedzwiedzie zwiedziały się jakoś o
nich i ściągały tłumnie, jakby uważały, że ludzie trudzili się specjalnie dla nich. Jakiś
biedak tak się pewnego razu obżarł, że zasnął na stosie rozgrzebanych połci mięsa i sadła.
Po przebudzeniu zamierzał najwidoczniej ucztować dalej. Ale łakomstwo przypłacił
życiem.W ciemnościach. mroznego pazdziernika podróżnicy zabili ostatnie dwa
niedzwiedzie. Morsy i foki dawno już znikły. Ocean skuła jednolita, gruba tafla lodu. Nad
wyspą zapanowała niepodzielnie noc polarna.Mrozy, śnieżyce, wichury przez całe długie
dni i tygodnie trzymały ludzi w zamknięciu w ciasnej, zadymionej izdebce. Godzinami
leżeli bezczynnie w śpiworze, nadaremnie szukając na twardej, pełnej ostrych występów
skale wygodniejszego miejsca. Nie pomogło nawet wymoszczenie posłania paroma
warstwami niedzwiedzich skór. Przeważnie spali lub drzemali, bo i cóż mogli innego
robić? O czym jeszcze mówić? Już dawno powiedzieli sobie wszystko, co mieli do
powiedzenia. Przeszłość oddaliła się od nich, przyszłość była jednym wielkim znakiem
zapytania. Marzyli o powrocie do kraju, do domu. Nansen chętnie wspominał chwile
spędzone wśród Eskimosów w Godthaab. Wygodnie żyło się w ich ciepłym, zacisznym
igloo, które wtenczas wydawało się pełne niewygód. Tu śnieg nie nadawał się niestety do
wykrawania wielkich bloków śnieżnych.Nie szczędzili obaj pracy, wznosząc swój domek,
poutykali wszystkie szpary, a przecież każdy silniejszy wiatr przeciągał mroznym
tchnieniem przez izbę. Nie sposób jej było dogrzać. Płonąca dzień- i noc, bez ustanku,
lampa z tłuszczem kopciła niemiłosiernie, pokrywając wszystko wokół grubą warstwą
lepkiej sadzy. Próbowali zbudować komin. Z czego? Oczywiście z tego, czego mieli pod
ręką najwięcej z niedzwiedzich skór. Próba się nie udała. Ciąg był bardzo słaby, a
każdy silniejszy podmuch wypełniał izdebkę czarnymi kłębami dymu. Trze-209
ba było wymyślić coś innego. Wyrzucili na wpół przepaloną skórę i wymurowali coś w rodzaju
komina z innego budulca , na brak którego nie mogli się także uskarżać z lodu i ze śniegu.
Komin.topniał niestety pod wpływem ciepła i zamieniał się wtedy w rymnę. Woda wlewała się
do izby, ale Nansen ze swym niezmiennym optymizmem opowiadał:1 ,...zima przeszła nam na
ogół dość przyjemnie. Dzięki lam-\ pom rtęć w termometrze utrzymywała się stale około zera,
co dla nas, przywykłych już do obozowania przy temperaturze minus czterdziestu stopni
Celsjusza, zupełnie wystarczało. Przy ścianach było co prawda znacznie chłodniej. Osiadła na
nich wilgoć w postaci prześlicznych białych kryształków lodowych. Dzięki temu mogliśmy mieć
złudzenie, że mieszkamy w pałacu marmurowym. Przepych ten miał jednak swoje złe strony.
Wystarczyło, żeby temperatura podniosła się trochę, a ze ścian ściekały strumyczki i łoże nasze
zamieniało się zaraz w kałużę.
Każdy z nas po kolei kucharzował przez tydzień. Było to jedynym urozmaiceniem naszego
monotonnego życia i jedyną miarą upływania czasu. ,Jedzenie z konieczności nie było
różnorodne. Ranek zaczy- , nał się niezmiennie od rosołu z niedzwiedziego mięsa, wieczorem to
samo mięso, smażenie, porę obiadową obaj przeważnie przesypiali. Na deser wyławiali chętnie
palcami ulubiony przysmak, skwarki z tłuszczu morsa, który płonął w lampach. I tak dzień po
dniu, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu. Mięso niedzwiedzie zastępowali czasem dla
odmiany mięsem foki lub morsa. Była to jedyna odmiana.Od czasu do czasu opanowywała ich
tęsfcnota za porządkiem i czystością. Wtedy, w nagłym przypływie energii, zeskrobywali szron
ze ścian, zmieniali na posłaniach futra. Nie oczyszczone z resztek mięsa zaczynały po trosze
gnić, a co gorsza mocno cuchnąć. Najgorzej było z praniem bielizny. Brud z koszul skrobali
[ Pobierz całość w formacie PDF ]