[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Bo & ugh!  nóż w ciemnej dłoni zatopił się głęboko w plecy Barachańczyka.
 Niech cię Diabli, psie!  Strombanni odwrócił się chwiejnie i rozpłatał głowę dzikusa
aż po żuchwę, po czym zatoczył się i padł na kolana, a z jego warg pociekła krew.
 Pałac płonie!  wychrypiał i poległ w kurzu.
Conan rzucił na niego szybkie spojrzenie. Ludzie, którzy za nim szli, leżeli teraz w
kałużach własnej krwi. Pikt dokonujący żywota u stóp Cymmerianina był ostatnim, który
zagradzał mu drogę do pałacu. Wszędzie dookoła bitwa wirowała i falowała, ale on stał przez
moment zupełnie sam.
Znajdował się niedaleko południowej ściany. Kilka skoków i mógłby przesadzić
palisadę. Upadłby miękko po drugiej stronie i zniknął w ciemnościach. Ale przypomniał sobie
bezradne dziewczyny w pałacu, z którego unosiły się teraz kłęby czarnego dymu. Popędził do
posiadłości.
Z wrót wytoczył się zdobny w pióra wódz i uniósł topór do ciosu, zaś z tyłu za
biegnącym Cymmerianinem podążały grupki szybkonogich śmiałków. Nie zwalniając nawet
na chwilę, Conan ciął szeroko z góry do dołu, a jego świszcząca szabla przeszła gładko przez
dzierżące topór ramię i odrąbała je razem z głową zajadłego Pikta. W następnej chwili
przekroczył próg i zatrzasnął drzwi, zasłaniając się przed spadającymi ciosami, które łupnęły
głucho w drewno.
Wielki hall zapełniały chmury dymu, przez które przedzierał się po omacku. Gdzieś w
tym kłębowisku, łkała kobieta cichym, histerycznym szlochem pełnym przerażenia. Wyszedł
z oparów dymu i zatrzymał się zdezorientowany, patrząc na pomieszczenie.
Hall był słabo oświetlony i dodatkowo zacieniony unoszącymi się oparami. Wielki,
srebrny kandelabr leżał na ziemi, a świece pogasły. Jedyne, blade światło stanowił blask
kominka i ściany, na której się znajdował, gdyż płomienie lizały ją od podłogi, aż po dymiące
belki stropu. Na tle sinej poświaty Conan dostrzegł sylwetkę człowieka kołyszącą się powoli
na końcu liny. Martwa twarz, wykrzywiona w nierozpoznawalnym grymasie, odwróciła się ku
niemu, ale Conan wiedział już, że to hrabia Valenso, powieszony na swej własnej krokwi.
Jednakże w hallu było coś jeszcze. Conan ujrzał to przez kłęby dymu: potworna,
czarna postać, otoczona aureolą piekielnego ognia. Jej kształt sprawiał wrażenie niemalże
ludzkie, ale cień padający na płonącą ścianę, z pewnością nie pochodził z tego świata.
 Na Croma!  wymamrotał Conan, sparaliżowany myślą, że oto stanął twarzą w
twarz z istotą, przeciwko której jego miecz był bezużyteczny. Zobaczył Belesę i Tinę, wtulone
w siebie i skulone na schodach.
Czarne monstrum uniosło się z szeroko rozrzuconymi, potężnymi ramionami,
rzucając gigantyczny cień na tle ognia. Z kłębów dymu wyjrzała ponura pół ludzka twarz,
demoniczna i złowroga. Conan zauważył osadzone blisko siebie rogi, wyszczerzone zębiska,
szpiczaste uszy. Istota kroczyła ciężko ku niemu, a Cymmerianin przypomniał sobie w
desperacji to co wiedziały już o demonach.
Obok niego leżał przewrócony, wielki kandelabr. Dawniej była to chluba zamku
Korzettów, pięćdziesiąt funtów czystego srebra, misternie rzezbionego w figury bogów i
herosów. Conan chwycił go i podniósł wysoko nad głowę.
 Srebro i ogień!  ryknął grzmiącym głosem i cisnął kandelabr z całym impetem, jaki
drzemał w jego stalowych mięśniach. Pięćdziesiąt funtów srebra, wprawione w ruch
niewiargodną siłą trzasnęło prosto w mocarną, czarną pierś. Nawet demon nie wytrzymałby
uderzenia takim pociskiem. Potwór zachwiał się i wpadł prosto do kominka, który był teraz
szalejącym morzem płomieni. Hallem wstrząsnął przerażający wrzask, okrzyk nieziemskiej
istoty, schwytanej nagle przez ziemską śmierć. Parapet kominka pękł i z wielkiego paleniska
zaczęły spadać kamienie, skrywając drgające, czarne nogi, pożerane przez płomienie z
żywiołową furią. Płonące belki odpadły od dachu i cały stos zajął się buchającym ogniem.
Gdy Conan dotarł do schodów, już podkradały się tam płomienie. Złapał jedną ręką
omdlałą dziewczynę, a drugą chwycił Belesę. Pośród trzaskania ognia dochodziło go walenie
toporów we frontowe wrota pałacu.
Rozejrzał się i dostrzegłszy drzwi naprzeciwko schodów, rzucił się tamtędy unosząc
Tinę i ciągnąc oszołomioną Belesę. Kiedy dotarli do następnej komnaty, trzask za nimi
oznajmił im, że w hallu zawalił się sufit. Przez duszącą ścianę dymu, Conan ujrzał otwarte,
zewnętrzne drzwi po drugiej stronie pomieszczenia. Gdy przenosił przez nie wyratowane
kobiety, zauważył, że wrota zwisają na wyłamanych zawiasach, a zamek i zasuwa sterczą
wyrwanie jakąś potężną siłą.
 Tędy przyszedł Diabeł!  załkała histerycznie Belesa.  Widziałam go, ale nie
wiedziałam &
Wydostali się na oświetlony ogniem dziedziniec, kilka kroków od rzędu chat,
stojących przy południowej ścianie. Ku drzwiom zbliżał się Pikt z podniesionym toporem i
krwawymi oczami. Upuszczając Tinę i odsuwając Belesę za siebie, Conan dobył szabli i
przeszył nią pierś dzikusa. W chwilę potem, unosząc obie dziewczyny z ziemi, pobiegł ku
południowej ścianie.
Podwórzec zapełnił się kłębiącym dymem, który niemalże zakrył krwawą jatkę, która
tam miała miejsce, ale mimo to, dostrzeżono zbiegów. Nagie postacie, czarne na tle
przyćmionego blasku, wyskoczyły z dymu, wymachując brązowymi toporkami. Znajdowali się
kilkadziesiąt kroków za nim, gdy Conan skoczył między chaty, a linię wałów. Na drugim
końcu korytarza dostrzegł wyjące istoty, które pędziły, by odciąć mu drogę.
Zatrzymał się nagle, podrzucił Belesę na blanki, pózniej Tinę, a w końcu sam wskoczył [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl