[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ubezpieczeniowego.
- Załatwienie tej sprawy może zabrać nam trochę czasu... Tego już nie
wytrzymała.
- Nie, nie może. Sprawę mojego samochodu proszę załatwić natychmiast.
Płaciłam składki regularnie od dwunastu łat i nigdy się nie spóźniłam. Macie
załatwić wszystko do poniedziałku. Czy to jasne?
- Chyba nie rozumie pani, pani Faraday...
- Ależ rozumiem, doskonale rozumiem. Albo reperujecie mi wóz u Lea, albo
wysyłacie czek na sumę ubezpieczenia. W poniedziałek.
- Och, naprawa jest wykluczona...
- Czek satysfakcjonuje mnie. Muszę mieć samochód - albo stary na chodzie,
albo nowy, też na chodzie. - Nagle zdała sobie sprawę, że histerycznie
krzyczy.
- Pani Faraday, proszę się uspokoić. Samochód można wypożyczyć...
- Nie mam zamiaru!
- Dziękuję pani bardzo, zadzwonię w poniedziałek. Maddie wyszła z domu.
Wzięła Em za rączkę.
- Idziemy na spacer - zapowiedziała.
Em przyjęła to z filozoficznym spokojem, za co Maddie była jej wdzięczna. W
tej chwili wcale nie miała ochoty propagować zdrowotnych walorów spaceru.
Głowa ją bolała; z wysiłkiem próbowała stawiać równo stopy na chodniku.
No i musiała także dobrze nad wszystkim się zastanowić. Trzeba jakoś
przygotować Em do faktu, że jej świat niebawem się rozpadnie. Em chyba
zresztą zdawała sobie z tego sprawę. Ciekawe, co sądzi o W.S.? U Trevy też
nie wszystko, zdaje się, jak należy, trzeba dowiedzieć się, w czym rzecz, i
pomóc. A co z dzieckiem Kristie, jeśli to istotnie ona spodziewa się dziecka? A
co z czekami bez pokrycia? Gdzie znikł ten cholerny Brent?! Co też porabia
W.S.? Przypomniała sobie nagle, że miał w szkole kłopoty ze względu na
częste bójki. Może dorwał już gdzieś Brenta i właśnie go leje? Pod tym
względem wcale nie musiał się zmienić, skoro nie zmieniły się na przykład
jego upodobania seksualne.
Maddie prowadziła jednostajne życie w małym miasteczku, za małym, by
znieść ogień ostrzału artyleryjskiego. Może powinna zaprosić wszystkich
ludzi, którzy sprawiali jej kłopoty, usadzić ich w dużym pokoju przy kawie i
ciasteczkach i kazać im się zamknąć - do jasnej cholery! - póki nie uspokoi się,
nie odzyska kontroli nad swą psychiką i swoimi poczynaniami?
Spacer do centrum zajął dwadzieścia minut - pobiły rekord, bo szły w
milczeniu, każda zatopiona we własnych, niewesołych myślach. Spotkały po
drodze paru znajomych, którzy ukradkiem przyglądali się jej twarzy, z czego
wynikało niezbicie, że obfity makijaż niezbyt dobrze spełnia swą rolę.
„Wpadłam na zamknięte drzwi" - mówiła za każdym razem, udając wesołość,
i nikt się jakoś nie dziwił. Widocznie uznali
ją za kobietę zdolną do wpadania ni stąd, ni zowąd na zamknięte drzwi.
W banku było chłodno i mroczno. Musiała zdjąć okulary, by trafić do okienka
informacji.
- Muszę się dostać do swojej skrytki - oznajmiła, kładąc przed dziewczyną w
okienku prawo jazdy. - Co mam zrobić?
Dziewczyna, która wyglądała na niespełna dwudziestkę, uważnie się jej
przyjrzała; najwyraźniej umierała z chęci spytania: "Co się pani stało?", ale nie
zrobiła tego.
- Proszę zaczekać, pani Faraday - powiedziała współczująco i poklepała
Maddie po dłoni. - Ktoś zaraz się panią zajmie.
A to kto, do wszystkich diabłów?! - pomyślała Maddie. Nie była w nastroju
do przyjmowania odruchów litości. Przy okienko stała plakietka z
nazwiskiem „June Webster". Może to ta dziewczyna stanowi obiekt
pozamałżenskich zainteresowań Brenta? Sądząc na oko, kosztowała drogo.
Harold Whitehead wyszedł z gabinetu. Szedł w kierunku biurka Candace. Po
drodze skinął Maddie głową. W jej twarzy
nie dostrzegł niczego niecodziennego. Nawet się nie skrzywił. Cały Harald.
Kiedy zniknął w swym gabinecie. Candace uśmiech-nęła się do Maddie i oczy
nagle się jej rozszerzyły. Podeszła do niej chłodna i uprzejma jak zawsze.
- Nic ci nie jest? - spytała.
- Wpadłam na drzwi. - Maddie uśmiechnęła się automa-tycznie.
Candace nie wydawała się przekonana, ale poniechała tematu.
- I co postanowiłaś w sprawie czeków?
- Zajrzę do skrytki. - Pokazała klucz. - Zechcesz wydrukować mi wyciąg,
żebym mogła sprawdzić, co się stało
i kiedy?
- Oczywiście. — Candace wyciągnęła rękę do Em. - Mamy stemple, którymi
możesz się pobawić, kiedy mama będzie na dole. Chcesz spróbować?
- Dziękuję - powiedziała grzecznie Em i ujęła podaną dłoń, choć bez
zbytniego entuzjazmu. Najwyraźniej kończyła jej się tolerancja na dorosłych.
- Pani Faraday? - Bankowa laleczka już na nią czekała. -To pan Webster. On
pani pomoże.
Kolejny Webster! Wyglądali na rodzeństwo - bladzi, jasnowłosi, nieporuszeni,
ale pan Webster był zdecydowanie starszy, być może nawet przekroczył
dwudziestkę? Zachowywał się niesłychanie godnie. Spojrzał na twarz
klientki, zmarszczył brwi, sprawnie załatwił formalności i odprowadził
Maddie do pokoiku, w którym mogła przejrzeć zawartość skrytki.
- Teraz zostawię panią samą - zapowiedział i Maddie poczuła się jak żona
mafiosa.
- Świetny pomysł. Tym sposobem nie pociągnę pana za sobą, jeśli wszystko
wyjdzie na jaw. Pan Webster spojrzał na nią obojętnie.
- Słucham...?
- Żartowałam.
Odszedł. Było tu tak cicho i spokojnie, że pomyślała nawet, czy nie dałoby się
spędzić w podziemiach banku reszty życia. Bez żadnych telefonów!
Otworzyła kasetkę i oniemiała na widok pliku studolarowych banknotów.
- O mój Boże! - jęknęła i pan Webster natychmiast pojawił się obok niej.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]