[ Pobierz całość w formacie PDF ]
a także preparat odrdzewiający, jednak od razu było widać, że urządzenia nie da się uratować.
Metalowe części utleniły się aż do środka...
- Spróbujmy zastanowić się, jak też mogło to działać - mruknął Marek. - Konstrukcja
wydaje się banalnie prosta... Mamy korbę, tu system przekładni... - porachował zardzewiałe
tryby zębatek. Coś przez chwilę liczył na kartce.
- Jeden obrót korbą dawał około 120 obrotów tej środkowej osi - wskazał gruby,
okrągły pręt znikający pod obudową. - Oś musiała napędzać coś wewnątrz...
Blacha była cienka, ale śrubki, które ją trzymały, choć całkiem zardzewiałe, okazały
się nieoczekiwanie mocne. Powolutku odczepiliśmy obudowę. Naszym oczom ukazały się
cztery tajemnicze dyski z ciemnej masy poznaczonej plamami rdzy. Były nieco większe niż
stare winylowe płyty do gramofonu, a ich grubość wynosiła około centymetra, Oś
przechodziła przez ich środek, a szczeliny pomiędzy nimi były nie grubsze niż na palec.
Marek zaświecił latarką w przerwy i spostrzegliśmy zardzewiałe blaszki
przytwierdzone do powierzchni dysków.
Na jego twarzy pojawiło się rozczarowanie.
- Wiesz, co to mogło być? - zapytałem.
- Owszem. Te dyski to ebonit. To coś to zwykła maszyna elektrostatyczna... nie
pokazywali wam tego w szkole?
Pokręciliśmy przecząco głowami.
- To taka zabawka do doświadczeń fizycznych - wyjaśnił. - Ten akurat model jest
bardzo interesujący... Zazwyczaj używa się tylko jednej tarczy i szczotki do zbierania
ładunków. Tu mamy aż cztery tarcze i sądząc z konstrukcji - oświetlił jeszcze raz szczelinę,
oglądając widoczne fragmenty osi - mogły wirować parami odwrotnie... Tylko te zewnętrzne
osadzono na stałe.. Jednak są i szczotki...
- Chcesz powiedzieć... - zaczął pan Tomasz.
- Tak. To takie samo urządzenie, jak używane do doświadczeń, może nieco
wymyślniejsze. Skoro tarcza mogła robić, powiedzmy, około tysiąca obrotów na minutę, a
były cztery...
Obliczał przez chwilę coś w pamięci.
- ...to oznacza, że inżynier mógł uzyskiwać bardzo wysokie napięcia - dokończyła za
niego Stasia.
- Tak, przypuszczam, że kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy woltów...
- O la, la - wyrwało mi się.
Marek oglądał tymczasem kable wybiegające z urządzenia.
- Aadunki trafiały tutaj - wskazał dziwny metalowy kolec. - przypomina mi to stary
piorunochron. Sadząc po tym gwincie, był pierwotnie zabezpieczony... Innymi słowy,
wyładowania następowały w szklanej butelce albo czymś takim.
- Wyładowania? - spytał szef.
- Oczywiście. Jeśli w tym sztyfcie gromadziła się taka ilość ładunków elektrycznych,
wcześniej czy pózniej musiało nastąpić gwałtowne wyładowanie, coś w rodzaju
miniaturowego pioruna...
- I tym walił w chorych, żeby ich leczyć? - zdziwiłem się.
- Niemożliwe. Nikt by nie przeżył kilku takich uderzeń pod rząd... To chyba nie jest
kompletny model...
Zapadło milczenie.
- Trzeba będzie jeszcze przy tym podłubać - powiedział cicho. - Ale nie widzę tu nic
niezwykłego...
Cztery okna wprawione w połać dachu rozprysły się z trzaskiem. Podłoga jęknęła
lekko, gdy wylądowało na niej jednocześnie kilkanaście par butów desantowych. Spore
pomieszczenie wypełniło się nieoczekiwanie ludzmi w czarnych kombinezonach z maskami
na twarzach. Nie zdążyliśmy nawet drgnąć. Trzask repetowanej broni... W naszą piątkę
wycelowano co najmniej piętnaście pistoletów maszynowych. Przez wybite okna wskakiwali
kolejni komandosi.
Drzwi zadrżały i drewno wokoło zamka rozprysło się na trociny. Ktoś wypalił pod
klamkę z obrzyna nabitego specjalnym pociskiem ze sproszkowanego ołowiu. Otworzyły się
szeroko i do środka wszedł... kapitan Sidorow. W ręku trzymał bukiet róż.
- Witajcie, poszukiwacze - jego oblicze wykrzywił radosny grymas. - Przepraszam za
to najście... Gratuluję odnalezienia maszyny Rychnowskiego - czułym spojrzeniem objął
stojący na stole złom. - Niech ta skromna wiązanka...
Potrząsnął bukietem, a potem odłożył go na blat sekretarzyka.
- Zabrać to - wskazał urządzenie.
Dwaj komandosi starannie okręcili znalezisko bawełniana szmatą i ostrożnie wstawili
do aluminiowego kontenerka. Zasyczała pianka, gdy zabezpieczali je na czas transportu.
Zamknęli wieko i opieczętowali.
- Aapcie tego - wskazał mnie gestem.
Czterech komandosów zręcznie rozciągnęło mnie na podłodze. Obszukał moje
kieszenie i wydobył swoją legitymację partyjną.
- Dziękuję za przechowanie w idealnym stanie - powiedział poważnie. - No cóż,
przepraszam raz jeszcze, że przeszkodziłem w tak miłym podwieczorku, ale sami rozumiecie,
służba...
Jego ludzie wynieśli eteroid.
- Widzicie - uśmiechnął się czarująco. - I po co było się szarpać? Nasze na wierzchu.
My zawsze dostajemy to, po co nas wysłano... A wszelki opór tylko by wam zaszkodził.
Pozwólcie, że się pożegnam - skłonił się kurtuazyjnie.
Zniknęli. Tylko wybite szyby, rozwalone drzwi i ślady pianki montażowej na podłodze
świadczyły, że ich wizyta nie była złym snem. Stasia wyciągnęła z kieszeni telefon
komórkowy.
- Co jest? - zdziwiła się - Nie łapie pola!
- Zostawili gdzieś na dachu zagłuszacz sygnału - warknął Marek.
Usłyszeliśmy dzwięk zapalanego silnika i chwilę potem spod kamienicy odjechało
kilka samochodów.
- Koniec - westchnąłem. - Idę o zakład, że przynajmniej jedna z tych limuzyn była na
numerach dyplomatycznych. Za kilka minut eteroid będzie w ambasadzie Białorusi, a potem
pocztą dyplomatyczną pojedzie do Mińska...
- Do diabła! - syknął ze złością szef waląc pięścią w stół. -Trzeba zawiadomić
Krawczuka.
- To nic nie da - pokręciłem głową. - Poczta dyplomatyczna nie podlega kontroli.
Przepadło...
- Nie dowiedzą się z tego więcej niż my - powiedział spokojnie Marek. - To
wynalazek w zasadzie bez wartości...
Wyjął z kieszeni notatnik i zaczął szybko z pamięci rysować w nim schemat maszyny.
- Daliśmy się podejść - jęknął Pan Samochodzik. - Nasz rząd nam zaufał, a my...
- Nie - pokręcił głową fizyk. - Nie wszystko stracone. Zrekonstruujemy to...
- Je wolę jechać ich tropem - powiedziałem mściwie. - Może uda mi się odbić
urzÄ…dzenie...
Szef spojrzał na mnie uważnie.
- Skąd wiesz, dokąd pojechali? - zapytał zdumiony.
- Nadziałem maszynę pluskwą - powiedziałem z dumą. - Nie wymkną się... A do
swojej granicy mają niezły kawałek...
- Ruszaj - przykazał - ale uważaj na siebie.
- Pojadę z tobą - zaofiarowała się Stasia. - Może ci się przydać pomoc...
Dwadzieścia minut pózniej ruszaliśmy Rosynantem spod hotelu. Uruchomiłem
namiernik pluskwy i obserwowałem przez chwilę wskazania.
- Jadą wprost na północ, są jakieś czterdzieści kilometrów od nas - zaraportowałem.
- W drogę... popilotuję cię przez miasto - powiedziała spokojnie.
Zmieniłem kolor nadwozia, a tablice przekręciłem na mołdawskie.
- Szosa na %7łółkiew - mruknęła patrząc na wskazania pluskwy .
- Masz jakąś broń? - zapytała.
- Niestety - pokręciłem głową.
Z walizeczki, którą zabrała z domu wyjęła dwa pistolety maszynowe uzi.
- Rany - jęknąłem...
- To atrapy - wyjaśniła. - Ale żeby postraszyć...
Przejechaliśmy przez %7łółkiew. Latarnie świeciły może połową mocy.
Zwiatło było pomarańczowe, a nie - jak w Polsce - białe...
- S woj ą droga to trzeba przyznać im jedno - powiedziała.
Spojrzałem pytająco.
- Przebywanie w naszym towarzystwie dodatnio wpłynęło na kapitana... Okna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]