[ Pobierz całość w formacie PDF ]
spada z góry.
- Sprytnie - mruknąłem. - Zdaje się, że muszę pogadać z doktorem, żeby przeniósł
mnie na niższe stanowisko. Lepiej znacie się na archeologii niż ja...
Machnął tylko ręką. Zadokumentowaliśmy warstwę i zrobiliśmy niwelację. Zeszliśmy
w głąb. Jeszcze dwa sztychy łopatą i kolejne doczyszczenie powierzchni... Przerwa
śniadaniowa. Poleciałem do pobliskiego sklepiku i strzeliłem sobie mrożoną kawę.
Rewelacja... Do tego kanapka z kiełbasą parówkową. Powoli zaczynałem odzyskiwać formę.
Wróciłem na teren badań. Zrobiliśmy zdjęcie i machnęliśmy rysunek. Na jasnoszarej
powierzchni ziemi rysował się, dość wyraznie, odrobinę ciemniejszy prostokąt, długi może na
metr... Jeszcze kilka ruchów łopaty i tajemniczy wkop osłonił swoją ponurą zawartość:
drobne, jasne kości dziecka. Poczułem się niewyraznie. Odsłaniałem szpachelką szkielet.
Przyszedł doktor Hreczkowski, sfotografował znalezisko, wyjaśnił, jak zrobić rysunek.
Wykonywałem automatycznie jego polecenia.
Otrząsnąłem się odrobinę. W sąsiednim wykopie znaleziono dwie czaszki i kość
piszczelowÄ….
- Dlaczego tu leżą pojedyncze kości? - zapytałem Małgorzatę, kierowniczkę tamtego
odcinka.
- Wie pan, gdy zmarłych grzebano przy kościołach, nie było za dużo miejsca, więc
groby kopano tak gęsto, jak się dało. Po kilkunastu latach, jeśli nikt o nie nie dbał, kopczyki
ziemi przestawały być widoczne. Wtedy kopano następny grób i czasem trafiano na kości
wcześniejszych, nazwijmy to, lokatorów... Przy każdym kolejnym pogrzebie mieszały się,
łamały od uderzeń łopat, rozpadały...
- A więc jeśli znajdziemy kompletny szkielet w górnej warstwie, to znaczy, że to
jeden z ostatnich pogrzebanych? - domyśliłem się.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Wróciłem do siebie . Zdejmowanie kolejnych warstw szło nam coraz wolniej.
Pojawiły się następne wkopy grobowe i coraz więcej ludzkich kości. Fotografie, rysunki,
dokumentacja...
Za siatką zatrzymała się staruszka trzymająca za rękę dzieciaka w wieku szkolnym.
Popatrzyła na nas z niechęcią.
- Widzisz, matole, jak nie będziesz się uczył, to skończysz przy łopacie jak oni! -
syknęła do wnuczka i oddaliła się z godnością.
Wreszcie nadeszła godzina piętnasta. Z ulgą zebrałem narzędzia i rysunki.
Doktor Hreczkowski wyrósł jak spod ziemi.
- Chodzmy na kawę - zaproponował.
Poszedłem. Siedliśmy w kawiarni przy placu Narutowicza, zamówił dzbanek kawy i
po kawałku ciasta. Zaraz też dołączyła Małgorzata.
- Wiecie, na wykopaliskach bywa i tak jak dziÅ› - westchnÄ…Å‚. - Oboje macie z tym
problemy. Zjedzcie coś słodkiego i powiem wam parę rzeczy...
Zjedliśmy po bajaderce. Podziękowałem za kawę, a napiłem się mocnej herbaty.
- Trudno czasem zachować dystans - podjął rozmowę archeolog. - Zawsze, jak się
trafia na takie miejsca, będzie tam kości na metry sześcienne. %7łyli sobie ludziska, rodzili się,
umierali, może kogoś kochali, uczyli się fachu, a potem śmierć ich zabierała. Jeśli zaczynamy
się nad tym zastanawiać, to można dostać kota.
- Więc mamy zachować profesjonalny dystans - mruknąłem.
- Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Jeśli zacznie się dumać nad każda kością z
osobna, to niestety, wcześniej czy pózniej pojawia się melancholia. Dusze tych ludzi są już w
niebie, a nam ich kości mogą powiedzieć o tym, kim byli i jak żyli...
Siedzieliśmy jeszcze godzinę, rozstrzygając rozmaite problemy etyczne i wreszcie
ruszyliśmy do akademika. Herbata i słodkie ciasto trochę podniosły mnie na duchu, ale teraz
myślałem tylko o jednym: odespać zarwaną noc. Wszedłem do swojego pokoju i z
rozmachem walnąłem się na łóżko. Oślepiający ból na chwilę mnie oszołomił. Coś twardego
wbiło mi się w lewą nerkę. Ostrożnie stoczyłem się z tapczanu. Pomasowałem bolące
miejsce, ale niewiele to pomogło. Popatrzyłem podejrzliwie na posłanie. Co to było? Ktoś mi
włożył do łóżka cegłę?!
Zerwałem kołdrę. Na prześcieradle leżała wielka, oprawiona w skórę księga. To na jej
róg, okuty metalem, nadziałem się przed chwilą. Nie musiałem jej otwierać, by wiedzieć, że
to ukradziony z biblioteki liceum starodruk. Vytautas widocznie rozpruł okładkę, odzyskał
wyklejki, a niepotrzebny wolumin podrzucił mnie. Aobuz doskonale wiedział, że oddam
książkę prawowitemu właścicielowi.
Leżałem długą chwilę przyglądając się księdze. Potem sięgnąłem po nią i obejrzałem.
Skóra była świeżo sklejona, okucia też musiał zdjąć, ale osadził je na pierwotnych
miejscach... Przekartkowałem dzieło. Rysunki roślin, opisy... Nieoczekiwanie trafiłem na
rycinę liścia o charakterystycznym kształcie.
Nasi przodkowie znali konopie indyjskie, czyli marihuanę! Zdumiony wczytałem się
w tekst obok. Jak się okazało, z tego narkotyku otrzymywano wywar uśmierzający ból.
Pokręciłem ze zdumieniem głową. Ech, ci nasi przodkowie i ich medycyna... Nawet nie
zauważyłem, kiedy zapadłem w głęboki i pokrzepiający sen.
***
Obudziłem się nieco przed dwudziestą. Przeciągnąłem się, aż mi stawy zaskrzypiały.
Zadzwoniłem do nadkomisarza. Wsiadłem do trabancika i podjechałem na posterunek.
Oddałem zielnik do depozytu; nie miało to większego sensu, ale na wszelki wypadek pobrali
z niego odciski palców.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]