[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mieć, że dał się wplątać w jakąś paskudną historię. Boardman, wygadany, stary chy-
trus, tam na Ziemi nie omawiał szczegółów ani nie wyjaśniał, w jaki sposób zamierza
skłonić Mullera do współpracy. Po prostu przedstawił tę misję jako wspaniałą krucjatę.
24
A tymczasem ma to być coś niskiego, coś podstępnego. Boardman nigdy nie rozwodzi
się nad szczegółami, dopóki nie musi, stwierdził Rawlins. Zasada numer jeden: nie wy-
jaśniać swojej strategii nikomu. Tak więc uczestniczę w spisku.
Hosteen i Boardman kazali zostawić kilkanaście robotów przy poszczególnych bra-
mach labiryntu. Było już jasne, że jedynym bezpiecznym wejściem jest brama północ-
no-wschodnia: ale robotów mieli pod dostatkiem i chcieli uzyskać wszelkie możliwe
dane. Centralka, którą kontrolował Rawlins, obejmowała tylko jeden odcinek widział
wykres tej części labiryntu na ekranie przed sobą i mógł zawczasu obejrzeć serpenty-
ny, zakręty, zygzaki i nieoczekiwane ślepe zaułki. Poruczono mu obserwowanie, jak ro-
bot będzie się posuwał tamtędy, i każdą z centralek kontrolował nie tylko człowiek, ale
i komputer, przy czym Boardman i Hosteen na ekranie centrali-matki śledzili przebieg
operacji w całości.
Niech już wchodzą polecił Boardman.
Hosteen wydał rozkaz i sondy wtoczyły się w bramy miasta. Patrząc teraz przez oko
przysadzistego robota, Rawlins po raz pierwszy ujrzał, jak wygląda tuż za obwałowa-
niem Strefa H. Na lewo od wejścia biegła faliście ząbkowana ściana jak gdyby z niebie-
skiej porcelany. Na prawo zwisała z grubej płyty kamiennej zasłona z jakichś metalo-
wych nici. Robot minął tę zasłonę z nici, które reagując delikatnie na podmuch rozrze-
dzonego powietrza zadrgały i brzęknęły. Ruszył wzdłuż niebieskiej ściany biegnącej lek-
kim ukosem do wewnątrz i sunął tak na przestrzeni może dwudziestu metrów. Dalej
ściana zakręcała raptownie i zawracała, tworząc coś w rodzaju podłużnej hali bez stro-
pu. W czasie ostatniej próby wkroczenia do labiryntu była to czwarta ekspedycja na
Lemnos szli tędy dwaj ludzie: jeden z nich pozostał na zewnątrz hali i poniósł śmierć,
a drugi wszedł do środka i dzięki temu ocalał. Robot wsunął się do hali. W chwilę póz-
niej z mozaiki zdobiącej ścianę błysnął promień czystego czerwonego światła i prze-
miótł najbliższe okolice.
W słuchawce, którą Rawlins miał przy uchu, zabrzmiał głos Boardmana.
Utraciliśmy już cztery sondy od razu w bramach. Tak jak przewidywaliśmy. Co
z twoją?
Według programu zameldował Rawlins. Dotychczas wszystko w porządku.
Utracimy ją prawdopodobnie w ciągu sześciu minut od chwili wejścia. Ile twoje-
go czasu minęło?
Dwie minuty piętnaście sekund.
Robot wynurzył się zza niebieskiej ściany i sunął teraz szybko po chodniku, gdzie
przed chwilą jaśniał ten płomień. Rawlins włączył urządzenie węchowe i poczuł za-
pach spalenizny, mnóstwo ozonu. Chodnik rozdzielił się. Z jednej strony kamienny
most o jednym przęśle prowadził łukiem nad jakąś jamę pełną ognia, z drugiej stro-
ny tarasowała drogę sterta bloków kamiennych chwiejnie opartych jeden o drugi. Most
25
wydawał się bezpieczniejszy, ale robot natychmiast odwrócił się i zaczął włazić na blo-
ki. Rawlins przekazał pytanie: dlaczego? W odpowiedzi robot podał informację, że tego
mostu w ogóle tam nie ma; to tylko obraz z projektorów umieszczonych pod wiaduk-
tem za jamą. %7łądając symulowanego przejścia przez most, Rawlins zobaczył na ekranie,
jak widmo robota wchodzi na wiadukt solidnie wyglądającego mostu, a potem chwieje
się i usiłuje odzyskać równowagę, gdy wiadukt spada w jamę pełną ognia. Sprytnie, po-
myślał Rawlins i zadrżał.
Tymczasem sam robot przegramolił się po kamiennych blokach nie uszkodzony.
Minęły trzy minuty i osiem sekund. Dalsza droga wiodła prosto i bezpiecznie, tak jak na
to wyglądało. Była to ulica pomiędzy dwiema bezokiennymi basztami stumetrowej wy-
sokości, zbudowanymi z jakiegoś gładkiego minerału o oleistej jak gdyby powierzch-
ni, która mieniła się jak mora. Na początku czwartej minuty robot wyminął jasną kra-
tę przypominającą sczepione zęby i uskoczył w bok, dzięki czemu uniknął zmiażdże-
nia przez kafar w kształcie parasola. W osiemdziesiąt sekund pózniej obszedł naokoło
trampolinę nad otchłanią, zręcznie uniknął pięciu czterograniastych ostrzy, które wy-
skoczyły nieoczekiwanie z bruku, i wsunął się na pochylnię tak długą, że zjeżdżanie
z niej, chociaż błyskawiczne, trwało czterdzieści sekund.
Wszystko to napotykał na swej drodze już dawno temu człowiek nazwiskiem
Cartissant, od tamtej pory nieżyjący. Podyktował on szczegółowe sprawozdanie z ta-
kich właśnie doświadczeń w labiryncie. Wytrzymał tam szczęśliwie pięć minut i trzy-
dzieści sekund i jego błąd polegał na tym, że nie zszedł z pochylni w czterdziestej
pierwszej sekundzie. Ale ci, którzy tę wędrówkę śledzili z zewnątrz, nie potrafili powie-
dzieć, co się z nim wtedy stało.
Rawlins po zejściu robota z pochylni zażądał jeszcze jednej symulacji i zobaczył
krótką inscenizację najtrafniejszego domysłu komputera: na końcu pochylni otworzyła
się głęboka szczelina i wciągnęła widmo robota. Tymczasem sam robot sunął chyżo ku
czemuś, co mogło być wejściem do następnej strefy labiryntu. Za ową bramą rozciągał
się dobrze oświetlony, wesoły plac, wokół którego unosiły się w powietrzu bańki jakiejś
substancji o perłowym połysku. Rawlins powiedział:
Jesteśmy już w siódmej minucie i nadal postępujemy naprzód, Charles. Chyba wi-
dzę bramę do Strefy G tuż przed nami. Czy nie powinieneś ty teraz wziąć mojego ro-
bota pod kontrolę?
Jeżeli wytrwacie jeszcze dwie minuty, zrobię to powiedział Boardman.
Przed bramą robot zatrzymał się. Ostrożnie włączył swój grawitron i wytworzył od-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]