[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dwa dni twardego łoża zrobiły swoje. - Z początku rejwach. Za zbrodniarza byłem cały
pierwszy dzień. Powiedział mi taki jeden kapral znajomy, że spłaszczyłem strasznie grubą
rybę. %7łebro złamane i w ogóle bez roku kryminału się nie obejdzie i to najmniej. A na drugi
dzień do domu. Nic nie było. Masz tylko pamiętać, że nic nie było. A już tego tam, com go na
ladzie u szatniarza nieruchomego położył, to w ogóle na oczy nie widziałem. Rozumiesz ty
coÅ› takiego?
Mariola gładziła go po włosach z macierzyńską czułością.
- Nic, najważniejsze że jesteś.
- A ja, widzisz, rozumiem. Dokapowałem się: nowe czasy. Taki dostojny pić publicznie
nie może. Pamiętasz, jak generał w stanie wojennym dawał ino liter na głowę? Na cały mie-
siąc. I tak zostało... No, nie z kartkami, ale z tym, że pić temu, co rządzi, za Boga nie wolno.
Ale ten mój upił się publicznie, jeszcze Araba odstawiał i się przestraszył, że jak będzie moja
sprawa, to i on będzie leżał. Rozumiesz, przylałem tak wysoko, że to w ogóle niemożliwe,
żeby się stało. No i tak, jak rękę sierżantowi na służbie wykręciłem, bo mnie się czepiał, po-
szedłem na rok do pudła. A rządowi żebro złamałem, wychodzi, że całkiem za darmo... - uża-
lał się jej na niesprawiedliwość...
Ale wiedziała, jak go pocieszyć. Za chwilę jęczały tylko sprężyny kanapy.
Szwadron Marioli był znowu w komplecie.
Powrót Mirka i Małgosi z wakacji obchodzony był uroczyście. Pan Albin przyjął za-
proszenie bez żadnych oporów. Trochę tylko kłopotów było z ciocią Matyldą. Bo stary hrabia
wytłumaczył, że byłaby obraza. Skoro zaczęli się bawić w to małżeństwo... Jeszcze tylko raz,
potem się jakoś wymówią. Mariola pracuje bez wytchnienia, Mirek ma zaległe egzaminy.
Nagle wyskoczyły komplikacje z menu uroczystej kolacji. %7ładnych pomidorów, ogóre-
czków świeżych, nic z tych rzeczy. Wydarzyło się z tą elektrownią w Czarnobylu. Ale jest
Pewex. Kraby, oliwki, szyneczka. Wszystko na zimno. Alkohole specjalnie, pod rozeznany
już gust pana Albina. Dzieciątko wróciło zdrowe, opalone. Mirek dostał specjalną premię -
trzynastą pensję - jak objaśniła szczodrobliwa Mariola. Była nie tylko dobrą matką, ale i panią
co siÄ™ zowie.
Panienek oczywiście nie było. Zcisłe grono rodzinne. Stryj Albin wprowadzał ciocię
Matyldę pod rękę. Okazało się, że stara pani nie czuła się najlepiej, przez ostatni tydzień nie
wychodziła z domu. Nie czytała nawet gazet. Cóż, samotność...
- ... ale się skończyła, skoro już jesteście - oznajmiła wylewnie płosząc nieco Mariolę.
Ale wystarczyło jedno spojrzenie na Albina, który uspokoił ją drobnym gestem, że sprawę
ożywienia przesadnych rodzinnych nadziei bierze na siebie, by Mariola znowu się rozpromie-
niła.
Starsza pani w radosnym oszołomieniu bezbłędnie spełniała toasty! A stryj pociągał
ostro. Polecił Marioli, by przekazała jego wyrazy uznania panu Waleremu, który zachował się
jak prawdziwy dżentelmen. Pił jego zdrowie i żałował, że go nie zaproszono... Mariola
promieniała, Mirek był opiekuńczy po ojcowsku. To on zerwał się o właściwej godzinie, by z
lokajską godnością utrzeć marchewkę dla maleństwa i Mariola zatrzymała go surowym przy-
pomnieniem - żadnych świeżych jarzynek. Czyż już zapomniał o alarmie po Czarnobylu!
Wystarczyło tych dwóch, trzech toastów, by osłabiony organizm cioci zareagował mo-
cno na wypity alkohol. Już nieco przysypiała. Teraz się ożywiła.
- Czarnobyl? A cóż ma warszawska marchewka do Czarnobyla?
- Matyldo, zapomniałaś? Była okropna awaria w elektrowni atomowej. Właśnie w
Czarnobylu...
- Ach tak? No cóż, u tych Sapiehów zawsze był bałagan.
Stryj Albin wybuchnął głośnym śmiechem.
- Matyniu - zawołał czule, aż rumieniec opłynął jej zwiędłe policzki - tamte czasy się
skończyły. Pijemy za nowe. Za naszą nową rodzinę! - stuknął kieliszkiem o kieliszek Marioli,
aż szkło zabrzęczało. - Za cały twój szwadron - szepnął jej do ucha, aż owionęło ją niezrozu-
miałe gorąco.
PRABYK
Była noc. Zawsze wyprowadzał cudzoziemskich klientów zbyt wcześnie, aby nacieszyć
się swoją nad nimi władzą. Zagubieni w ciemności, która nie pozwalała nawet obejrzeć
konturu własnej dłoni zbliżonej do oczu, byli zdani na niego, obłaskawiał ich swoją opieką.
Każdy z nich szedł za nim pokornie, jakby im przyświecał szkłem od naftowej lampy, na
które zwykł był przywabiać na strzał oszalałe byki jelenie w czas rykowiska.
Ale ta noc była inna. Jakby zgubiła wszystkie znaki, które od lat odczytywał nieomy-
lnie. Ciemność była taka, że nie tylko nie było widać zarysu piaszczystej drogi, ale nawet nie-
bo nie oznaczało jaśniejszej smugi nad wierzchołkami sosen. Nie było wierzchołków, a może
nie było drzew, tylko sama niewyobrażalna lita ciemność. Nadleśniczy Poczart, największy
myśliwy mazurskiego regionu, po raz pierwszy w życiu odczuł jakiś lęk. Było tak, jakby to
jego wyprowadzał w ciemność ktoś, od którego łaski zależy on i wszystko na świecie. Stanął
nagle, aż postępujący za nim Niemiec wpakował mu się na plecy. Szczęknęła zderzając się
broń obu myśliwych. Nadleśniczy przestraszył się, czy niezgrabny klient nie naruszył obsady
jego delikatnej wspaniałej lunety z noktowizorem, którą dostał w zeszłym sezonie za podpro-
wadzenie do królewskiego byka. Teraz szkop będzie mu winien więcej. Poczart przemyślną
intrygą wyrzucił z łowiska Ministra - Wielki Numer PRL - swego zwierzchnika, okłamując
go, że nie tylko jelenie nie ryczą, ale na domiar złego on sam uległ wypadkowi. Zademonstro-
wał nogę ujętą w łupki, zanurzoną w ogromnym gumiaku. Nieszczęście zdarzyć się miało
przy wyrębie drewna. Kłamał wiarygodnie. Noga bolała go rzeczywiście. Aupki, którymi
ścisnął zdrową goleń, podrapały mu naskórek. Wielki Numer odjechał i oto Poczart wiedzie w
las klienta, podchodzi swoje Reichsmarki ryczące w płucach i ogromnej byczej krtani mazur-
skiego jelenia. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • drakonia.opx.pl